Jacek Komuda. WESTERPLATTE

czwartek, 8.8.2019 13:25 1777 0

W tej książce jest wszystko. Odwaga i tchórzostwo. Honor i okrucieństwo. Nadzieja na zwycięstwo i straszliwa gorycz klęski. Jacek Komuda ludzkie losy splótł z wielką historią. Na moment zwrotny w dziejach Polski, Europy i świata możemy spojrzeć oczami zwykłego piechura. Człowieka zamkniętego w żelbetonowym bunkrze, który toczy zaciętą walkę o życie. Swoje i swoich towarzyszy broni. To poruszająca epopeja bitwy o Westerplatte, ale również uniwersalna opowieść o grozie wojny. Mistrz polskiej powieści historycznej w najlepszej formie.

Piotr Zychowicz

WESTERPLATTE

Jacek Komuda


Premiera 4 września 2019 r.

Westerplatte, Wolne Miasto Gdańsk, 1 września 1939, godzina 5:32.

Po krótkiej, półgodzinnej walce, kapituluje polska składnica tranzytowa, zdobyta z zaskoczenia przez niemiecką kompanię szturmową wspieraną ostrzałem pancernika Schleswig-Holstein. Ostatnia placówka potwierdzająca prawa Rzeczypospolitej do Gdańska okazuje się bardzo łatwą zdobyczą. Żołnierze są nieprzygotowani do obrony, dowódcy brak woli walki. Sprzeczne rozkazy łamią morale załogi w pierwszych chwilach wojny. Nad koszarami zawisa złowrogi sztandar ze swastyką. Niemcy świętują szybkie przyłączenie Gdańska do Rzeszy…

Tak wyglądałaby historia obrony Westerplatte, miejsca, gdzie zaczęła się II wojna światowa, gdyby nie dramatyczne decyzje i rozkazy wydane przez jednego z dowódców, który wbrew wszystkim zdecydował się walczyć. Gdyby nie poświęcenie i krwawy trud jego żołnierzy, którzy bez rozkazów zdecydowali się pozostać na stanowiskach, aby przywitać Niemców seriami kul zamiast białych flag. Załogi składnicy, jaka w nieludzkim wysiłku, łamiąc rozkazy, buntując się i stawiając desperacki opór, postanowiła za wszelką cenę bronić ostatniego skrawka polskiego wybrzeża w Gdańsku.

Oto książka o żołnierzach z Westerplatte. Powieść historyczna oparta na najnowszych pracach historycznych, odsłaniających dramatyczne i nieznane dotąd szczegóły siedmiodniowej, bohaterskiej obrony Wojskowej Składnicy Tranzytowej w Gdańsku. Miejsca, gdzie padły strzały rozpoczynające II wojnę światową. Miejsca szczególnego dla wszystkich Polaków – gdzie żołnierz polski pokazał, że honor i godność nie mają ceny, a Niemcy słono zapłacili za swoją butę i pewność siebie. 

Kto był prawdziwym bohaterem Składnicy Tranzytowej w Gdańsku? Komu naprawdę zawdzięczamy fakt, że placówka nie padła po pierwszym ataku? Jakie tajemnice obrony przez lata pozostawały nieodkryte? Tego wszystkiego dowiecie z „Westerplatte” Jacka Komudy.

JACEK KOMUDA

Zawodowy pisarz i historyk. Specjalizuje się w dziejach Rzeczypospolitej szlacheckiej. Autor powieści historycznych, które, bez przerwy wznawiane, sprzedały się w łącznym nakładzie pół miliona egzemplarzy i cieszą się ogromną popularnością wśród polskich czytelników. Autor otrzymał też stypendium Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, przyznawane w ramach pierwszego etapu konkursu na scenariusz filmu historycznego.

Wierny prawdzie, nie stroni od brutalnych, mocnych kart historii. Inaczej niż Sienkiewicz woli pisać ku przestrodze niż ku pokrzepieniu serc. Wskrzesza dawne obyczaje, postaci, zapomniane miejsca. Bohaterowie to ludzie miotani namiętnościami, a nie papierowe ideały. Najważniejszym celem, jaki stawia sobie autor, jest przybliżenie i spopularyzowanie wśród czytelników historii Polski.

Jako jeden z nielicznych ludzi pióra uczestniczy w rekonstrukcjach historycznych jako XVII-wieczny polski husarz, pancerny i Lisowczyk, poznając w ten sposób realia dawnego pola walki.

Do najsłynniejszych powieści autora należy czterotomowy cykl Samozwaniec (Fabryka Słów 2009–2013), który opowiada o wyprawie Polaków na Moskwę na początku XVII w. Wiedząc jak bardzo najnowsza historia wpływa na ocenę bieżących wydarzeń i podejmowanie ważnych decyzji, Komuda zajął się historią Polski XX w. Hubal – powieść opowiadająca o losach legendarnego zagończyka i dowódcy, majora Henryka Dobrzańskiego, który nie złożył broni we wrześniu 1939 r., nie przeszła bez echa. Westerplatte to kolejny ważny tekst w twórczości Komudy.


FRAGMENT

Zjazd Legionowy, Kraków, 6 VIII 1939

Gwałt zadawany siłą – musi być odparty. A gdy w czasach dzisiejszych słowa pokój i wojna na przemian są na ustach świata – my stwierdzamy: cenimy i szanujemy pokój tak jak inne narody.

Ale nie ma takiej mocy, która by nas przekonała, że pokój to jest takie słowo, które dla jednych oznacza brać, a dla innych dawać. I niech nikt nie sądzi, że nasza miłość ojczyzny ma mniejsze prawa lub mniejsze obowiązki aniżeli jego miłość ojczyzny. Przed tą pomyłką – ostrzegamy!

Edward Rydz-Śmigły, marszałek Polski


Rozdział I

Stary świat odchodzi

25 VIII 1939, Gdańsk, Wojskowa Składnica Tranzytowa na Westerplatte, godzina 8.17

– Już go widać, już płynie. Prosto na nas. Bach, bach! Zaraz wszystko się zacznie – powiedział podporucznik Kręgielski.
– Forteca pod pełną parą – mruknął Sobociński, jedyny w cywilnym ubraniu wśród wojskowych, a przecież formalnie ich zwierzchnik. – Nie żałują węgla.
– Za pozwoleniem, panie pułkowniku – żachnął się porucznik Grodecki. – Był przestarzały już wtedy, kiedy go zbudowali. Po wojnie Niemcy zrobili z niego hulk, pływające koszary. Dopiero za Hitlera awansował na flagowy okręt Kriegsmarine. Na chwilę! Dziś szkoli uczniaków. I nie chodzi na węgiel, tylko na ropę.
– Nie przeczę, przyjacielu. – Sobociński oderwał oczy od lornetki. – Jednak dali mu eskortę, jakby na pokładzie był sam Führer. Spójrz – wyciągnął rękę – ma dwie wieże, działa ze trzysta milimetrów. Nie licząc kilkudziesięciu pomniejszych, przy których wasza prawosławna siedemdziesiątkaszóstka jest jak packa na muchy.
– Co z tego – Grodecki śledził ruch nadciągającego wroga z taką uwagą, jakby chciał wtłoczyć okulary w oczodoły – skoro z tych dwieścieosiemdziesiątekósemek nigdy w nic nie trafił?
– Naprawdę? – zdziwił się Sobociński.
– Na Jutlandach, albo jak Szkopy mówią: w bitwie na Skagerraku, sam dostał pociskiem.
– Ha, nie taki znowu straszny, jak go malują.

Stali w lasku na północnym brzegu półwyspu, nieopodal chronionych nasypami magazynów amunicyjnych, chłonąc słony oddech morza i pisk mew i wypatrując wroga. A ten widoczny był w całej pełni. Pancernik Schleswig-Holstein szedł równym zachodnim kursem. Zbliżał się – wyniosły, z dwoma kominami, dwoma masztami, nadbudówkami rozszerzającymi się kilkanaście metrów nad pokładem, szeroko osadzony w wodzie. Na pokładzie dostrzec można było szeregi marynarzy Kriegsmarine w białych czapkach i bluzach, wyprężonych w postawie zasadniczej.
Za pancernikiem jak cienie podążały cztery trałowce. W pewnej chwili jednak zrobiły zwrot na wschód – do Piławy.

– Wizyta, jak pewnie wiecie, jest kurtuazyjna – uśmiechnął się Sobociński. – Ma potrwać tylko do niedzieli. Potem może zaczną do was strzelać.
– Z wrodzoną niemiecką kurtuazją: prosto w plecy – rzekł Kręgielski.
– To jak znak rozliczenia – odezwał się milczący dotąd porucznik Pająk. – Nie znamy dnia ani godziny.
– Jesteśmy na to gotowi od trzech lat – uciął kapitan Dąbrowski, opuszczając lornetkę i odsłaniając głębokie, zmęczone oczy. – A za defetyzm w składnicy można zarobić kulę szybciej niż od Niemców – dodał, uśmiechając się samymi kącikami ust. Tylko po tym lekkim drgnięciu warg poznali, że żartował.
– Już po niego płyną. Na wyścigi – zamruczał Grodecki.

Z Neufahrwasser, czyli po polsku z Nowego Portu, wyszły dwa pękate holowniki, upstrzone kolorowymi chorągiewkami na zwisających z masztów linach. Płynęły szybko, pozostawiając smugi dymu.

– Albert Forster i Danzig – ciągnął Grodecki, szef całej techniki składnicy i zarazem adiutant dowódcy. – Diabeł im siedzi w silnikach.

Pancernik szybko zrzucił cumy i dymiące holowniki wciągnęły okręt w głąb portu, mijając molo wschodnie i latarnię morską. Sobociński obrócił się do oficerów, strzepując igły z nienagannie czystej marynarki.

– Panowie, czas na mnie – powiedział. – Nie mogę pokazać Niemcom, że jestem tu z wami, oficjalnie.
– Nie powinieneś czasem witać szwabskich gości po drugiej stronie kanału? – zapytał Grodecki. – Wizyta kurtuazyjna, więc na pokładzie nie może zabraknąć przedstawiciela naszego Komisariatu.
– Wymigałem się. Zresztą Niemcy i tak nie wpuściliby na pokład takiego starego szpiega jak ja. Minister Chodacki musi sobie poradzić sam. Pójdę już.
– Obejdź nowe koszary lasem, koło wartowni numer cztery – odezwał się Dąbrowski. – Ostatnio Niemcy dzień i noc obserwują plac sportowy zza kanału, mało im ślepia nie wyskoczą. Będziesz tam jak na dłoni.
– Przepuszczą mnie przez bramę kolejową? Zostawiłem samochód w lasku koło Wisłoujścia.
– Dlaczego nie. Najsarek cię zna – mruknął Kręgielski.
– My też chodźmy – zakomenderował Dąbrowski. – Stąd nic już więcej nie zobaczymy.
– Gdzie będzie lepiej widać?
– Ze stanowiska obserwacyjnego albo z nasypu schronu koło drugiej wartowni.
– Zobaczmy.
– Ty, Mały, nie idziesz – powiedział Dąbrowski do Kręgielskiego. – Sprawdź najpierw posterunki czwarty, piąty i szósty. Zbierz meldunki od wartowników, czy nie było niemieckich zaczepek. Dopiero potem wracaj do nas. Na drugą część widowiska.

Neufahrwasser, Nabrzeże Oliwskie, godzina 9.23

Wolne Miasto Gdańsk czekało na okręt jak na zbawcę: z rozwiniętymi, powiewającymi na wietrze czerwonymi flagami z krzyżami i koroną, z budynkami udekorowanymi morzem chorągiewek i proporców z czarnym, łamanym krzyżem. Na zielone trawniki koło Stacji Pilotów i latarni morskiej wyległy całe tłumy gdańszczan. Najpierw szły, potem pędziły, dopadały nabrzeży, krzycząc, wiwatując, pozdrawiając odświętnym Heil! i wzniesionymi rękoma. A potem towarzyszyły Schleswigowi – od kiedy minął boję wejściową do portu i majestatycznie przesuwał się wzdłuż wybrzeża.
Z prawej strony nabrzeża okręt mijał dźwigi i ceglane budynki portowe. Z lewej miał ceglany mur na wzniesieniu, za nim nieprzenikniony las drzew. Zagadka i pułapka. Zielony masyw oblany wodami kanału, za którymi kłębił się gdański tłum. Wojskowa Składnica Tranzytowa. Westerplatte. Lesisty skrawek Polski w sercu wroga.
Na Nabrzeżu Oliwskim, przy solnych spichlerzach, wzniesionych z czerwonej cegły jak krzyżackie kaplice, czekał rozwieszony wielki transparent: „Willkommen Schleswig-Holstein”. Pod nim zgromadziły się delegacje i poczty sztandarowe, a także kierownictwo gdańskiego NSDAP, zwarte oddziały SA, weterani ze związków, orkiestry. Tłum falował i krzyczał, napierał na kordon policji Schupo w szaro-zielonych czakach na głowach, ozdobionych trupimi główkami, jak u huzarów śmierci. Orkiestra zagrała hymn Wolnego Miasta, „Für Danzig”, powolny, melodyjny, mdły i nudny jak cały status Gdańska, będącego od traktatu w Wersalu czymś dziwnym, bo ani miastem polskim, ani niemieckim, ani tym bardziej suwerennym państwem. Freie Stadt Danzig. Mnogie głosy podchwyciły w uniesieniu:

Kennst du die Stadt am Bernsteinstrand,
umgrünt von ew’ger Wälder Band,
wo schlanke Giebel streben
empor zum Sonnenschein!
Ja, sollt’ ich fröhlich leben,
in Danzig müsst es sein!

Ledwie przeleciały wszystkie zwrotki, wybuchła wrzawa, a muzykanci zaczęli grać hymn Rzeszy. Teraz śpiewali wszyscy:

Deutschland, Deutschland über alles,
über alles in der Welt,
Wenn es stets zu Schutz und Trutze
brüderlich zusammenhält
Von der Maas bis an die Memel,
von der Etsch bis an den Belt.
Deutschland, Deutschland über alles,
über alles in der Welt.

Westerplatte, południowy mur nad kanałem portowym, godzina 9.55

Patrzyli na to wszystko z podwyższenia przy murze, osłoniętego gałęziami młodych dębów, rosnących gęsto po polskiej stronie ogrodzenia. Widzieli, jak na Zakręcie Pięciu Gwizdków holownik Danzig obracał Schleswiga-Holsteina dziobem do wyjścia z portu. Spuszczono z niego dziesięć łodzi, a potem podciągnięto do Nabrzeża Oliwskiego. Było już dobrze po dziesiątej, kiedy dobił do niego lewą burtą. Gdański tłum naciskał na kordony policji. Ci najgorliwsi, którzy nie mogli widzieć ceremonii, przemawiającego prezydenta senatu, parady i defilady oddziałów SA, włazili na latarnie, na dachy magazynów. Czasami wygrażali pięściami, wymachiwali rękami w kierunku składnicy, ale ich okrzyki nie dolatywały przez kanał.
– Morze nienawiści – powiedział w zadumie porucznik Pająk. – A my sami, otoczeni ze wszystkich stron.
– Dalej, za Motławą, są nasi – mruknął Dąbrowski. – Nie bójcie się, korpus generała Skwarczyńskiego da popalić, jeśli zrobią jakąś rozróbę.

Zaszeleściły krzaki, poniżej podwyższenia wychyliła się głowa podporucznika Kręgielskiego.
– Melduję: posterunki sprawdzone, żadnych prowokacji.
– Niech pozostaną cofnięte znad kanału – zdecydował Dąbrowski. – Sam zamelduję o tym dowódcy.
– To nie wszystko, panie kapitanie! Senat Wolnego Miasta ustanowił dziś Forstera głową Gdańska. Spotkałem Rasińskiego, właśnie podali przez radio.
– Złamali konstytucję miasta – pokiwał głową Grodecki.
– Nie pierwszy raz, nie ostatni. No, koniec oglądania Szwabów. Do czasu wydania kolejnych rozkazów obowiązuje pogotowie.

Zeszli kolejno z podwyższenia; Dąbrowski na końcu, jak ostatni obrońca placówki. Nie widział już – zresztą nie miał jak – kolejnych aktów ceremonii: przemówień gdańskich senatorów oraz wizyty bladego ministra, komisarza generalnego Rzeczypospolitej w Gdańsku Mariana Chodackiego, prowadzonego pod lufami dział wzdłuż szpaleru prezentujących broń marynarzy. Zaproszono go potem na kieliszek szampana wypity pod drwiącym wzrokiem niemieckich oficerków. Minister pełnomocny milczał, nie uśmiechał się, jakby liczył dni pokoju, które jeszcze pozostały.

Dąbrowski nie widział też, kiedy na ląd zszedł komandor okrętu Gustav Kleikamp, by w asyście kompanii honorowej złożyć wieniec pod głazem-pomnikiem poległych marynarzy z krążownika Magdeburg na Skagerrakplatz. Na cmentarzu garnizonowym w Oliwie, gdzie była ich kwatera i stała poświęcona im tablica, nie pojawił się ani jeden Niemiec.

Nowe koszary na Westerplatte, godzina 11.08

Dąbrowski wracał w cieniu pancernika, którego maszty i wieżyczki wyrosły nagle nad gęstym lasem koło bramy głównej, jakby zazdroszcząc sosnom i dębom. Kapitan szedł pod ostrzałem lornetek niemieckich obserwatorów ulokowanych po drugiej stronie kanału, w spichlerzach firmy Anker, na dźwigach, zapewne też na latarni morskiej. Dzień po dniu ich czujne szkła śledziły teren składnicy. Rozstawianie posterunków, zajmowanie stanowisk, żołnierskie zbiórki i apele – wszystko dostrzegały drapieżne oczy ślepiące z okien i otworów, zza neogotyckich szpikulców i iglic kościoła oraz starych kamienic w Neufahrwasser. Doniesienia były spisywane i wysyłane w raportach szczegółowych jak cyrograf do Abwehry, do Gestapo, do kwatery niemieckiej armii i nie wiadomo, dokąd jeszcze.

Dąbrowski szedł obok wartowni numer dwa, szarej betonowej budowli otoczonej klombami kwiatów. Kiedy podążał niczym w kurorcie dróżką wysypaną białym żwirem, jego wzrok łagodziły i przyciągały trawniki, klomby hortensji i gardenii, wysoko pnące się róże przy ścianach wartowni. Przed sobą miał nowe koszary, a znacznie dalej za nimi, pod lasem, gospodarstwo Mikołajewo i sad owocowy, a także ogrody warzywne, założone jeszcze za czasów, kiedy komendantem składnicy był major Stefan Fabiszewski. Dalej, bliżej koszar, po prawej minął plac sportowy – boisko do gry w piłkę i korty tenisowe. Naprawdę całkiem jak na wczasach.

Uśmiechnął się sam do siebie. Róże i inne kwiaty maskowały śmierć – za misternymi oplotami skrywały strzelnice bojowych kabin pod wartowniami, koszarami i willą oficerską. Teraz już nie zwracał uwagi na kwitnące róże, przekwitające hortensje i mieczyki, na wrzosy zapalające się ciemnofioletowymi plamami kwiatów dalej, w lesie oddzielającym bocznicę kolejową od placu przed koszarami. Zamiast nich widział kąty ostrzału: z wartowni numer sześć pod nowymi koszarami na plac sportowy i stare koszary, z wartowni numer dwa na kanał, Nowy Port i bramę główną, a z wartowni numer trzy pod willą podoficerską – na północ i południe. Sam wszystko ustalał z Fabiszewskim. Okrężny system obrony wartowni miał nie przepuścić żadnego Niemca. Zamykał krąg śmierci wokół nowych koszar, pozwalając na sześć godzin obrony. Do odsieczy.

Kapitan wszedł do nowych koszar przez wejście, które z góry osłaniał kamiennymi skrzydłami orzeł, wyrzeźbiony w piaskowcu przez Konrada Srzednickiego. Wspiął się po kilku schodach i znalazł się na podwyższonym parterze, w pomieszczeniach dowództwa. Stał tu wartownik, a przed nim szczupły i wąsaty żołnierz, jakby skrojony do noszenia munduru – tak jest, człowiek do uniformu, nie odwrotnie. Zasalutował przepisowo, stukając obcasami. Dąbrowski odsalutował.
– Panie kapitanie, starszy ogniomistrz Piotrowski melduje kłopot z zaopatrzeniem składnicy.
– Proszę. – Dąbrowski ruchem ręki zachęcił go do wejścia do pokoju dowodzenia.

Zanim jednak Piotrowski ruszył z miejsca, z otwartych drzwi na taras wyszedł oficer o młodym, gładkim obliczu. Wyglądał na wiecznie zatroskanego. Bo takie też było zadanie kapitana Mieczysława Słabego, naczelnego lekarza placówki. Był trochę roztrzęsiony, po drodze zgasił niewypalonego do końca papierosa w metalowej popielniczce na korytarzu. Ale komu nie udzielały się nerwy w tych ostatnich dniach sierpnia.
– Panie ogniomistrzu, poczekajcie. – Dąbrowski pchnął drzwi do pokojów dowództwa.
– Pozwól mówić najpierw ogniomistrzowi. Ja potem – rzekł nieoczekiwanie kapitan Słaby. – W cztery oczy.
– Oczywiście. – Dąbrowski wszedł do pomieszczenia, siadł przy dębowym stole i wyciągnął papierośnicę, ale Słaby pokręcił głową. Podobnie Piotrowski, zbrojmistrz składnicy.
– Panie kapitanie – odezwał się – melduję, że Niemcy przejęli na stacji Troyl wagon z uzbrojeniem dla nas. Ten sam, który szykowałem przedwczoraj w polskim Komisariacie w Gdańsku, z majorem Krukierkiem.
– Ktoś zdradził – mruknął Dąbrowski.
– To już nieważne. Masz, czytaj. – Słaby położył na stole szeroką płachtę gazety „Der Danziger Vorposten”, ozdobionej w nagłówku zarówno stylizowanym widokiem katedry miejskiej i herbu Gdańska, jak i łamanymi niemieckimi krzyżami.
– „Czy Polska chce zapowiedzianą przez jej generałów wojnę rozpocząć w Gdańsku?” – Litery artykułu krzyczały i szczerzyły zęby, kiedy kapitan przeleciał po nich wzrokiem. – „Przechwycono wagon broni, który pod pozorem transportu żywności był przeznaczony dla Westerplatte. Do jakiego stopnia mieszkający w Gdańsku Polacy są już zaopatrzeni w broń...”
– Rozumiem, że mamy ambaras jak jasna cholera?
– Niczego nie rozumiesz – uciął Słaby. – W tym transporcie było wyposażenie mojej sali chirurgicznej. Wszystkie narzędzia, stół operacyjny... Bez tego mogę leczyć bóle głowy, sraczkę i wrzody. Powiedz mi sam: jak zajmować się ludźmi z ranami postrzałowymi? Mam wyjmować kule gołymi rękoma? Czym? Widelcem?
– Nie jestem komendantem składnicy, tylko dowódcą kompanii wartowniczej. Zaraz... to jest dodatek specjalny „Vorpostena”, numer dwunasty, ale z wczoraj. Dlaczego dowiaduję się o tym dopiero teraz?
– Od poniedziałku Niemcy zatrzymują całą naszą pocztę. To przyniósł młody Duzik. Cały Gdańsk o tym trąbi.
– Zatem w Komisariacie też wiedzą.
– Panie kapitanie – meldował Piotrowski – brakuje nam amunicji i elkaemów. Żeby chociaż ze dwa zapasu, bo te, co mamy, ciągle zacinają się od wilgoci. Prawie nie ma też drutu kolczastego. Ale to nie wszystko. Jest za mało zapalników do siedemdziesiątkiszóstki. Bez tego cała armata na nic. Zamienili wtedy, w ostatnim transporcie, pamięta pan, panie kapitanie? Będziemy bez obrony... Wszystkie dodatkowe szły w tym wagonie, który nakryli na stacji w Nowym Porcie.
– Meldowaliście o tym majorowi?
– Był niedostępny. A, za pozwoleniem, panie kapitanie, czas już nie ucieka, tylko leci! Dlatego przyszedłem tutaj.
– Sam mu powiem. I tak trzeba zadzwonić do Komisariatu, a do tego upoważnienie ma tylko Heniek. Dziękuję. Wracajcie do zajęć.

Dąbrowski wstał zza stołu chmurny, ale Słaby wcale nie chciał odchodzić.
– Coś jeszcze?
– Kuba, ja... – Słaby patrzył mu prosto w oczy – ja tylko chcę cię... naprawdę cholernie prosić, żebyś nie lekceważył tej sprawy. Wiem, że wy, frontowi oficerowie, lekceważycie potrzeby zaplecza. Co wam tam jakiś łapiduch. Ale bez narzędzi... Co ja mogę, jeśli wybuchnie wojna? Mam tyle prochów, co apteka na jakimś zapchlonym Berdyczowie. Aspirynę, kogutka i węgiel na sraczkę. Brakuje pierwszej pomocy: kamfory, strofantyny, strychniny, lobeliny! Samej morfiny zostało mi może kilka fiolek. Cholera, aż dziwne, jeszcze dwa tygodnie temu miałem ich pełne pudełko.
– Sugerujesz, że ktoś... Czy mam przeprowadzić śledztwo?
– Nie. – Lekarz spuścił wzrok. – Nie trzeba, nie ma czasu zresztą. Sam sprawdzę. Może dałem Wysockiemu albo zapomniał zwrócić. Na razie nie róbmy z tego sprawy.
– Bądź pewien, że zrobię wszystko, żeby wydobyć od nich ten transport. Głowa do góry, Mieciu. Idę zaraz to załatwiać. Z komendantem.

Dodaj komentarz

Komentarze (0)