TRÓJBÓJ SIŁOWY - Jarosław Olech

środa, 28.9.2016 09:38 5022 0

Czterdziestolatek przywiązany do sztangi i złota – z Jarosławem Olechem (KSSSiKW Wiking Starachowice, kat. 74 kg), dwukrotnym złotym medalistą The World Games (2009 i 2013) oraz 14-krotnym mistrzem świata, rozmawia Wojciech Koerber.Na początek kluczowe pytanie – czy szykuje się Pan do obrony złotego medalu Igrzysk Sportów Nieolimpijskich z Cali (2013) i Kaohsiung (2009)?

Oczywiście. Właśnie się zbliżają eliminacje do „worldgamesa”, którymi będą mistrzostwa świata w amerykańskim Orlando. Z dwóch kategorii wagowych: 74 i 83 kg przepustki ma wywalczyć dziesięciu najlepszych zawodników według współczynnika Wilks’a, po pięciu z każdej. A we Wrocławiu będą cztery kategorie: lekka, średnia, ciężka i superciężka.

Wie Pan, gdzie odbędzie się u nas rywalizacja?

Bodajże w nowej filharmonii.

Dokładnie rzecz biorąc, w nowym Narodowym Forum Muzyki. Półmrok na widowni, punktowe oświetlenie, unosząca się w powietrzu magnezja i aktor wchodzący na scenę, odgrywający dialog z żelastwem. To można dobrze sprzedać, zresztą swego czasu sztangiści często rywalizowali w teatrach, choćby na igrzyskach olimpijskich w Meksyku (1968). Pan, z taką a nie inną psychiką, winien się swobodnie w tej scenerii odnaleźć. To prawda, że rekordy świata i życiówki bił Pan wyłącznie w czasie zawodów?

Tak, to prawda. Faktycznie tak mam, że tylko w czasie zawodów idę na maksa. Wtedy właśnie mobilizuję się najbardziej, z kolei podczas treningów kończę serie na dwóch ruchach i ciężarze zbliżonym do maksymalnego. Ale nie maksymalnym. Po prostu nie mam potrzeby, by dawać z siebie wszystko na sali treningowej. Lepiej to robić na pomoście.

Gdzie było łatwiej sięgnąć po złoto – w Cali czy Kaohsiung? Czy może w Pana przypadku łatwo było i tu, i tu?

Z większą swobodą sięgałem po tytuł na Tajwanie, bo tam człowiek był jednak dużo młodszy, choć ciężary dźwigałem podobne. Cztery lata później urosła już konkurencja w postaci Rosjan i Ukraińców. Poza tym kiedyś prościej było osiągnąć sukces z uwagi na większą liczbę kategorii wagowych – przed paroma laty było ich jedenaście, teraz tylko osiem. Kiedyś mało kto był w stanie uzyskać 600 punktów w formule Wilks’a, dziś wielu osiąga po 630, przy moich 650 punktach.

Pan ewidentnie lubi dźwigać na karku jakieś żelastwo, ale dźwiga Pan też na tym karku 42 lata. Jak stawy?

Wciąż nie najgorzej, ale na pewno coraz więcej czasu potrzebuję na regenerację organizmu, zwłaszcza po ciężkim treningu. Na drugi dzień bywa ciężko, jednak mimo to wciąż jest chęć do dźwigania i zdobywania kolejnych tytułów. Nie da się jednak ukryć, że to już końcówka kariery – może rok, dwa poważnych startów. A jak zacznę przegrywać, to się wycofam. Tylko co robić później? Wiadomo, że brakuje obecnie chętnych do uprawiania trójboju siłowego, zatem ciężko byłoby wyżyć z bycia trenerem.

A trenerem personalnym?

Trochę się na tym znam, lecz pamiętajmy, że mieszkam w Starachowicach. Mamy tu dwie siłownie, a większość trenuje dla siebie, bez żadnych mocarstwowych planów. Trafiłby się więc jeden klient na tydzień, a to trochę mało. Chyba że przeniósłbym się do Warszawy czy innego dużego miasta, gdzie młodzieży sporo. Czas pokaże, którą ścieżką pójdę.

Po kim odziedziczył Pan predyspozycje do dźwigania tak potężnych ciężarów?

Też się zastanawiam, bo rodzice żadnego sportu nie uprawiali. Gdzieś w genach ta siła musi jednak tkwić, już w szkole podstawowej zauważyłem, że nieco inaczej jestem zbudowany niż rówieśnicy. Przygodę ze sportem zacząłem od boksu, ale po kilku sparingach uznałem, że dostawanie taką rękawiczką po głowie to nie zabawa dla mnie. Zrezygnowałem i trafiłem na siłownię, gdzie trenerzy dojrzeli w moim ciele odpowiednie proporcje do walki z ciężarami. I ćwiczę do dziś, już 24 lata.

Przysiad ze sztangą, wyciskanie leżąc czy martwy ciąg – co jest specjalnością Pańskiego zakładu?

Przysiady, nimi właśnie wygrywam i w tym boju biję rekordy świata. Najmniej lubię wyciskanie sztangi na ławce, może po części dlatego, że ciężko się w tym względzie poprawić. Każdy kolejny kilogram to już dużo, tymczasem w siadach czy ciągach da się dołożyć i po 10 kilo. Nie wiadomo skąd, ale można coś jeszcze dorzucić. W ciągach dość regularnie łapię się na małe medale, w wyciskaniu zdarzy się raz na pięć razy.

Jedną z odmian Waszej dyscypliny jest kategoria RAW, która nie dopuszcza używania sprzętu wspomagającego, takiego jak koszulki i kostiumy wykonane z materiału odpornego na rozciąganie czy opaski do obwiązywania stawów kolanowych. Jak wiele dodatkowych kilogramów mogą te usztywnienia dać?

Różnie to bywa, w zależności od zawodnika. Jednemu mogą dołożyć 100 kg, a innemu 20. To jasne, że sprzęt pomaga, a jednocześnie zabezpiecza przed kontuzjami. Jeśli zwiąże się kolana taśmami, to stabilizacja stawu kolanowego jest dużo większa i zabezpiecza przed kontuzją.

A Wy, w klasycznym trójboju, czego możecie używać?

Opasek na nadgarstki , nakolanników neoprenowych i pasa. To też może dodać jakieś 5-10 kg.

Mógłby się Pan przestawić na rywalizację w kategorii RAW?

Byłoby ciężko przerzucić się bezboleśnie z dźwigania sprzętowego na bezsprzętowe. Mimo że budowanie siły rozpoczyna się od treningu bez wszelkich usztywniaczy, by w późniejszej fazie móc z czegoś tę dodatkową siłę wyciągnąć. A do kostiumu też trzeba się przyzwyczaić, ja zaczynam go używać na osiem treningów przed docelową imprezą, stopniowo dokładając kolejne kilogramy.

Kiedy rozmawiałem z prezydentem Międzynarodowej Federacji Trójboju Siłowego (Internationa Powerlifting Federation), Luksemburczykiem Gastonem Paragem, chwalił Pana za świadectwa czystości. Tzn. mówił, że wielokrotnie był Pan sprawdzany pod kątem używania zabronionych środków dopingujących i nigdy nie było żadnych problemów.

Już od bodajże dziewięciu lat jestem w systemie ADAMS, co oznacza, że co kwartał muszę uaktualniać i przesyłać odpowiednim organom miejsce swojego pobytu. Muszą one wiedzieć, gdzie każdego dnia o danej porze się znajduję. Niekiedy odwiedzają mnie o godz. 6 rano i to nie kontrolerzy z Polski, lecz z Niemiec lub Anglii.

Dźwiganie to jedyne źródło Pańskiego utrzymania?

Tak. Da się wyżyć, choć jest ciężko, bo zdobycie medalu na MŚ uprawnia co prawda do pobierania stypendium ministerialnego, ale jednak w niewielkiej kwocie. Chodzi o jakieś 1 300 złotych. Ja funkcjonuję dzięki pomocy sponsora, firmy Envo ze Starachowic, zajmującej się wyrobami spawalniczymi, kotłami grzewczymi itd. Prezes pomaga i oby tak dalej. Dziękuję również firmie komputerowej klikom.net.

Ale w 2007 roku musiał Pan szukać szczęścia na budowie w Londynie.

Akurat wtedy też zostałem mistrzem świata, tylko że przepisy są bezwzględne – jeśli w twojej kategorii nie startuje minimum dwunastu zawodników, nie przysługuje ci stypendium. W mojej wystartowało jedenastu, więc musiałem wyjechać. Trzy lata pracowałem na budowie w Londynie, u kolegi. On pomagał mi zarobkowo, a ja jemu w treningach. To jednak był trudny okres dla kogoś mającego rodzinę. Trzy miesiące tam, później powrót na dwa miesiące do domu i tak w kółko. Nic to dobrego nie mogło przynieść, a że w Starachowicach otwarto nową siłownię, a do tego pojawił się sponsor, to wróciłem.

Ale rodzina wciąż się trzyma razem?

Oczywiście. Mam żonę Annę, a także dwie córki: 20-letnią Karolinę i 11-letnią Darię. Co ciekawe, na siłownię w ogóle nie zaglądają.

Kto miał największy wpływ na Pańską karierę?

Myślę, że życie. Poszedłem na siłownię, jak wielu chłopaków, a gdy zaczęły się pierwsze zawody, to i pierwsze wyjazdy. W tamtych czasach wyjazd za granicę to było coś, robiło wrażenie. To pomagało przy dyscyplinie zostać.

I jeszcze kiedyś płacili za rekordy.

20 lat temu jeszcze coś tam płacili, później jednak przestali.

Nie czuje Pan momentami wstrętu do sztangi, czy to już po prostu uzależnienie od wysiłku fizycznego?

W tzw. martwym sezonie, gdy na horyzoncie nie ma żadnego celu, ćwiczenie jest trochę nużące, ale nawet wtedy przynajmniej dwa treningi w tygodniu zrobię. Mięśnie muszą być bowiem wytrenowane i gotowe na duże ciężary, które w końcu się przecież pojawią.

Przechowuje Pan w pamięci otoczkę Igrzysk Sportów Nieolimpijskich?

Oczywiście. Zwłaszcza pobyt na Tajwanie, bo tam startowaliśmy na końcu, dzięki czemu wziąłem udział w ceremonii zamknięcia imprezy. Pamiętam wejście na stadion przy pełnych trybunach, wolontariuszy, identyfikatory, mnóstwo flag i całą atmosferę. Tego się nie zapomina, bo zapierało dech w piersiach. W czasie mistrzostw świata czegoś takiego nie można przeżywać.

Pozostawanie w kategorii 74 kg nie staje się z wiekiem coraz bardziej uciążliwe?

To jasne, że jest coraz trudniej. Dawno temu zmieniłem kategorię z 67 na 75, bo w tej wyższej była większa konkurencja, około dwudziestu zawodników, ale ja wiedziałem, że sobie poradzę. I nawet wtedy, gdy startowałem w wadze 67, 2-3 kg musiałem przed zawodami gubić. Drobnej dietki muszę i teraz pilnować, bo w innym przypadku na liczniku pojawi się 80 kg.

A jakiś wielki rywal jest?

Niedawno pojawił się 30-letni Rosjanin, który straszy wynikami w granicach 860-880 kg. Jest 12 lat młodszy, a to spora różnica. Zobaczymy, czy pojawi się teraz w Orlando. Jeśli tak, to muszę się nastawić psychicznie na ciężki bój, jeśli nie, to powinienem startować na luziku. A na The World Games postaram się przyjechać z klubowym kolegą, Janem Wegierą, rocznik… 1965. Jest już po pięćdziesiątce, ale świetnie sobie radzi, na Tajwanie wywalczył brąz, natomiast w Cali, niestety, nie zaliczył żadnego podejścia na ławeczce. Ale wyciska 315 kg i też się szykuje na MŚ w Orlando.

Jarosław Olech
Urodził się 6.01.1974 roku w Starachowicach.
Sukcesy: dwukrotny mistrz The World Games (Kaohsiung 2009 i Cali 2013), 14-krotny mistrz świata (2002–2015), rekordy życiowe: przysiad - 367,5 kg, martwy ciąg – 320 kg, wyciskanie sztangi na ławeczce - 220 kg, w trójboju: 905 kg. Członek Polskiego Związku Kulturystyki, Fitness i Trójboju Siłowego (PZKFiTS).

źródło: Wrocław pl

Dodaj komentarz

Komentarze (0)