Byliśmy tu pierwsi: ze Świętego Józefa do Budzowa

czwartek, 21.9.2017 10:00 35084 12

Jak wyglądało życie w naszym powiecie zaraz po wojnie? Skąd przybyli tu pierwsi osadnicy? Jakie były ich losy? Tym razem w ramach naszego cyklu "Byliśmy tu pierwsi" przedstawiamy wspomnienia pana Antoniego Moryla, który wraz z rodziną przybył po wojnie do Budzowa, a obecnie mieszka w Ząbkowicach Śląskich. Był uczniem „Wrocławskiej”, większość życia przepracował  FAELU, śpiewa w chórze Gloria. Zapraszamy do lektury!

Mała wieś na krańcu Polski

Urodziłem się 30 lipca 1931 roku w miejscowości Święty Józef w powiecie kołomyjskim, w województwie stanisławowskim, obecnie iwanofrankowskie. Wieś Święty Józef została założona w 1883 roku, był tam dwór, las, tartaki, właścicielem gruntów był Brosmann. To z nim ks. Karol Przyborowski nawiązał kontakt i zorganizował komitet wykupu ziemi i osiedlenia tam ludności polskiej z Galicji, m.in. z powiatu tarnowskiego, jarosławskiego, rzeszowskiego, bocheńskiego, czy brzeskiego. Tak do wsi przybył mój ojciec, Jan Moryl. Moja mama, Marianna z domu Durachta,  urodziła się już w Świętym Józefie, gdyż jej rodzice osiedlili się tam wcześniej. W domu było nas sześcioro dzieci, miałem trzy siostry i dwóch braci, ja byłem najmłodszy. Rodzice, jak większość we wsi, byli rolnikami. W czasie drugiej wojny najpierw byliśmy pod okupacją ruskich, później przyszli Niemcy i potem w lutym 1944 roku Rosjanie wyparli Niemców i walki trwały w Karpatach. Wczesną wiosną front cofnął się i utworzył się trzy kilometry przed naszą wsią, a w Świętym Józefie pojawiły się wojska węgierskie. Węgrzy byli do nas bardzo przyjaźnie nastawieni, było jednak kilka przypadków, gdy ktoś zginął od ich kuli. Była taka historia, że jak fronty się przesuwały, to Madziarzy uciekali i wzięli od pewniej rodziny cywilne ubranie, a potem jak żołnierze węgierscy znaleźli jeden z ich mundurów to uznali, że zabito tu Węgra i rozstrzelano dorosłych z tej rodziny. U nas w domu mieszkali węgierscy dowódcy, za nami jakieś 500-800 metrów w lesie stacjonowała artyleria. Przed domem był zawsze wartownik. Na wsi nie było za wiele drobiu, czy drobnej zwierzyny wszystko wojsko zabrało, a myśmy byli w pewien sposób nietykalni właśnie przez tych oficerów - mieliśmy i kury, i gęsi, i nawet króliki angory.   

W drodze

W czerwcu 1944 roku Niemcy przymusowo zarządzili ewakuację wsi św. Józef i św. Stanisław, w tym moją rodzinę, miałem wtedy 13 lat.  Miałem dwie siostry, wtedy już panienki, żołnierze, najczęściej Słowacy, lubili z nimi zagadywać, jeden z nich szczególnie upatrzył sobie jedną z moich sióstr. Ona nie lubiła go, a on jej zawsze powtarzał, że jeszcze kiedyś będzie żałować, że Joska nie zobaczy (śmiech). Rano, gdzieś o godzinie 4.00 ktoś zaczął się dobijać do okna. Był to ten Josek, który miał wartę na punkcie obserwacyjnym na drzewie, ale jak się dowiedział, że będziemy ewakuowani, załatwił sobie zastępstwo i przybiegł nas uprzedzić. Zaczęliśmy się pakować. Jak się widno zrobiło, już furmanki z wioski zaczęły jechać pod nadzorem wojskowym, wtedy dopiero oficjalnie goniec nas powiadomił, że mamy opuścić wieś. Mogliśmy załadować wszystko, co chcieliśmy na furmankę, kto nie miał konia dostawał wóz od wojska. My mieliśmy konika, bo jak „wyzwolili” nas Ruscy, kiedy front był w Karpatach, to ojciec kupił od nich za owies i samogon takiego syberyjskiego konika. Konika odkarmiliśmy i dobrze nam służył, ale był malutki, jak zaprzęgliśmy go do rozłożonego drabiniastego wozu nie dał rady go pociągnąć. Wcześniej jeszcze moja mama miała jakieś przeczucie, może podpowiedziało jej to doświadczenie poprzedniej wojny, kiedy tamte tereny także były kilkukrotnie odbijane, a to przez Austriaków, a to przez Rosjan, w każdym razie kazała mi zrobić takie skrzynki na kury i gęsi, bo od najmłodszych lat lubiłem majsterkować, miałem do tego smykałkę. Pozbijałem deszczułki, powbijałem paliki, a ponieważ od ukraińskiego parobka, który pracował u sąsiada, nauczyłem się wyplatać koszyki, więc naciąłem takiej wikliny, wierzby i zrobiłem kojce dla drobnych zwierząt. Wszystko załadowaliśmy na wóz. Drogi były wtedy w fatalnym stanie rozjeżdżone wiosną przez czołgi. Nasz syberyjski konik nie mógł ujechać. U naszego sąsiada kwaterował węgierski woźnica, który woził kancelarię, te wszystkie dokumenty, a z zawodu był organistą, i jemu właśnie zawsze się ten nasz konik podobał. Zaprzęgnął swojego konia do naszego wozu i wyciągnął nas z kolein i nas odprowadzał aż przez las. A węgierscy oficerowie, którzy wracali konno z odprawy w dowództwie spotkali nas w tym lesie i żegnali się z nami jak z rodziną. Mój brat zwrócił uwagę mamie, żeby kancelista nie miał problemów, że nam tego konia dał bez rozkazu, więc ona poprosiła jednego z oficerów, żeby mu pozwolił nas odprowadzić. Wszystkie dworce bliżej naszej wsi były nieczynne, jechaliśmy 36 kilometrów do stacji Łojowa. Ponieważ jechaliśmy cały czas pod górę, musieliśmy co jakiś czas zostawiać część inwentarza po drodze, bo nie dalibyśmy rady wyjechać. Jedną krowę udało nam się doprowadzić na stację, ale zabrano nam ją, jak i konia i wóz, dano tylko pokwitowanie.  Jedynie rodziny z małymi dziećmi mogły wziąć krowę ze sobą, jak na przykład mój stryjek, który miał dwoje małych dzieci. Na stacji załadowali nas do wagonów i wywieźli do Tarnowa.  Po drodze nikt z nas nie wiedział, gdzie jedziemy, niektórzy podejrzewali, że na roboty do Niemiec. W Tarnowie nas przesegregowali i mieli wysłać dalej do różnych miast.  Przewieźli nas więc na ogrodzony plac niedaleko stacji, gdzie wcześniej spędzano Żydów. Ponieważ mój ojciec pochodził z tamtych stron, to myśmy z bratem i mamą tylko w Tarnowie przenocowali, ojciec zaś z najstarszym bratem i siostrami pojechał do rodzinnej miejscowości Demblin, niedaleko styku Dunajca i Wisły, gdzie załatwił nam furmankę i pismo od jakiegoś tam wójta, że będziemy mieli lokum. Tam przeżyliśmy do 1945 roku. W styczniu 45 roku, kiedy wyzwolono ten region, rodzice zaczęli się zastanawiać co dalej, bo na  wschód nie można było wracać, a coraz więcej rodzin ze Świętego Józefa wyjeżdżała na „zachód”.  Najpierw wyjechaliśmy do Pawłowiczek koło Koźla. Miejscowość, w której był sąd i teatr, była bardzo zniszczona. Na polach pełno było rozbitych czołgów radzieckich i niemieckich, w lesie leżały jeszcze trupy, mnóstwo było broni i amunicji. W Pawłowiczkach było jeszcze wielu autochtonów. Muszę jednak wrócić w opowieści do Świętego Józefa, gdyż nie wszyscy przedwojenni mieszkańcy zostali wysiedleni ze wsi. Niektórzy uciekli w czasie jazdy do stacji i zamieszkali w ukraińskich wioskach, a niektórzy jeszcze wcześniej w trakcie walk i przesuwania się frontu stracili swoje domy, które zostały zniszczone lub spalone, lub uciekali po prostu przed niebezpieczeństwem i osiedlili się w sąsiednich wioskach, mieszanych polsko-ukraińskich, które nie były wysiedlane. Ludzi tych na nowo zebrał niezastąpiony ksiądz Byś, który wyjechał ze wsi razem z nami i osiadł w Krakowie. Mówiło się, że to między innymi dzięki jego staraniom nasz transport nie pojechał do Niemiec, tylko zostawiono nas w rejonie krakowskim.  Ksiądz Byś wrócił do Świętego Józefa i tam zorganizował najpierw samoobronę przed nacjonalistami ukraińskimi, a potem transport ludności do Ząbkowic Śląskich i Olbrachcic (które wtedy nazywały się Albertów Wielki). Wieści o tym, że nasi krajanie właśnie tam się osiedlają, szybko do nas dotarły i mój brat z siostrą przyjechali na Dolny Śląsk zobaczyć, jak to tu wygląda. Ponieważ w Olbrachcicach wszystkie gospodarstwa były już zajęte, upatrzyli jakąś gospodarkę w Budzowie i zajęli ją. Ja przyjechałem do Budzowa w lutym 1946 roku.

Nowy dom – Rokitnice [od 1947 roku Budzów]

Nasze gospodarstwo w Budzowie, wtedy jeszcze w Rokitnicach, miało 16 hektarów, budynki nie były za duże. Byli tam już współwłaściciele - gdyż wtedy często jedno gospodarstwo przydzielano kilku rodzinom – brat z siostrą z kieleckiego, ale zajęci byli raczej szabrowaniem niż gospodarzeniem, wywozili co się dało. Oprócz tego mieszkali tam jeszcze niemieccy właściciele. Zamieszkaliśmy więc w domku w pobliżu, ale razem z pozostałymi pracowaliśmy na gospodarce. Ponieważ mój ojciec znał dobrze niemiecki, właściciel często żalił się mu, że ci z polski centralnej tak grabią dobytek. Pokazywał mu także, jak korzystać z maszyn i w zgodzie razem pracowali. W końcu sołtys wyrzucił tego szabrownika, więc mogliśmy się przenieść do domu gospodarza. Kilka miesięcy później wysiedleni zostali Niemcy i pozostaliśmy sami na gospodarce. 

fot. Lato 1946 roku, archiwum rodzinne A. Moryla



Budzów zaraz po wojnie nie był zniszczony, gospodarstwa były w bardzo dobrym stanie, wyposażone w nowoczesne maszyny rolnicze. Zanim jeszcze zaczęto organizować spółdzielnie produkcyjne, w Lutomierzu, a wtedy w Kwiatkowicach, powstał gminny ośrodek maszynowy, który z gospodarstw zabierał maszyny, ale nie wiem z czyjego upoważnienia i na jakich zasadach. Nam zabrali snopowiązałkę i silnik elektryczny na wózku. Ojciec mój opowiadał, że jak widział jak oni to wymontowywali, to aż go skręcało ze złości, bo jak nie mogli wykręcić śruby, to utrącili nóżki przytrzymujące go, bo wózek szedł oddzielnie za traktorem, a silniki na przyczepie.

Do Olbrachcic przybył nasz ksiądz ze Świętego Józefa – Byś, który miał pod sobą kościoły w Olbrachcicach, Stoszowicach i Lutomierzu. W Budzowie był ksiądz, nazywano go „patriota”, bo był oddany nowej władzy, który odprawiał nabożeństwa także w Polanach (czyli Żdanowie) i Srebrnej Górze.

Jego następca, ksiądz Białowąs, który przybył z Nowej Rudy, zaczął w Budzowie organizować orkiestrę dętą, do której ja też się zapisałem, jednak nic z tego nie wyszło. Wiosną 1947 roku w Budzowie powstał pierwszy chór mieszany, zorganizował go Jan Żarowski, późniejszy mój szwagier, który pochodził z okolic Nowego Sącza, umiał grać na skrzypkach i czytać nuty. Prowadził nie tylko chór, ale też zespół teatralny, który prezentował skecze i ludowe, lekkie przedstawienia. Spotykaliśmy się w nieistniejącym już budynku na początku Budzowa, była tam restauracja. Jej właściciel należał do PSL-u i w bodajże w 1946 roku podczas referendum trzy razy tak, partia i UB rozsyłało „bojówki” po wioskach i wszystkich należących do stronnictwa ludowego represjonowali i jego także dotkliwie pobili, a lokal zdemolowali (więcej na ten temat represji: http://pamiec.pl/pa/tylko-u-nas/16162,GLOSOWANIE-W-CIENIU-REPRESła JI-tekst-Michala-Siedziaki.html – przyp. red.). Restauracja była nieczynna, wymagała dużego remontu, więc nie było chętnego na jej prowadzenie. My użytkowaliśmy salę taneczną na górze. Ten mój szwagierek Janek prowadził też przysposobienie rolniczo-wojskowe z ramienia gminy, jako że w czasie wojny należał do jakiejś partyzantki w górach.  Dostawaliśmy z milicji wybrakowane karabiny z przewierconą komorą nabojową i ćwiczyliśmy jego składanie, była musztra, coś na kształt przysposobienia obronnego.  Później ten mój szwagier uczył także w dwuletniej szkole rolniczej Budzowie, którą prowadził inżynier Chodura, ale w latach 50. wyjechał ze wsi.

fot. Zespół po wystawieniu jasełek, rok 1949. Archiwum rodzinne A. Moryla

 

Spotykaliśmy się na potańcówkach w nieistniejącej restauracji, koło kościoła w knajpie i w restauracji znajdującej się nieopodal skrzyżowania drogi z Budzowa na Srebrną Górę, Bardo i Żdanow. Były wieczorki, graliśmy w siatkówkę na boisku koło szkoły, próba chóru albo nauka i robota w gospodarstwie. Latem kąpaliśmy się albo na basenie w Ząbkowicach, albo w Stoszowicach na dwóch stawach. Łaziliśmy też po fortach w Srebrnej Górze. Później na wiosce założono kołchoźniki, głośniki radiowe, centrala była w Ząbkowicach. Oprócz komunikatów każdy mógł słuchać programów Polskiego Radia, szczególnie śledzimy audycje o Matysiakach. W Budzowie były trzy piekarnie, dwa sklepy, była położna, później w latach 50. powstał ośrodek zdrowia. Siedziba gminy  była początkowo w Budzowie, naprzeciwko szkoły w Budzowie w drewnianym domku. Jednym z  sołtysów, wieloletnim, był Jałowiec.

Władze partyjne bardzo naciskały na wstępowanie rolników do spółdzielni produkcyjnych, a że w okolicy było dużo osadników z Kresów, to oni wiedzieli, że to nic innego jak kołchoz. Mówiło się, że na różne sposoby próbowano do tego zmusić opornych gospodarzy. W tych czasach  w Stoszowicach latem zaczęły płonąć stodoły. Przyczyną były podpalenia, skazano za to niewinnego faceta. To nie jedyne represje władz z jakimi spotykali się gospodarze. Intensywnie szukano także kułaków. Był taki wypadek w Stoszowicach, kiedy bardzo dobrego gospodarza oskarżono, że ukrywa zboże, jest kułakiem i oczywiście wrogiem ludu. Zrobiono u niego rewizję i znaleziono siedem par butów, co miało być dowodem koronnym. Okazało się jednak,  że były to stare, zniszczone, do niczego nienadające się obuwie.

W Budzowie mieszkałem do 1957 roku, potem wyprowadziłem się do Ząbkowic.

 

W okopach

Mieszkając jeszcze koło Tarnowa pracowałem fizycznie. W lipcu Niemcy zaczęli kopać okopy szykując się na nadejście frontu, więc musiałem, jako 13-letni chłopak, iść za siostrę do okopów, ojciec zaś chodził za drugą siostrę, a oficjalnie ja byłem za młody, a ojciec za stary. One zarabiały na nasze utrzymanie szydełkowaniem i szyciem. Ojciec, który dobrze znał niemiecki, gdyż za młodu jeździł do Niemiec do pracy na tzw. saksy, dogadał się z dowódcą inżynierem na tę zamianę. On pracował przy cięciu drewnianych klocków na budowę bunkrów, a ja w brygadzie młodzieżowej kopałem okopy. Byli to mniej więcej osiemnastolatkowie, dowodził nami kontuzjowany trzydziestokilkulatek, bardzo wredny typ i musieliśmy robić na akord, choć inni pracowali na dniówki. Okop miał głębokość metr siedemdziesiąt, u góry szeroki dziewięćdziesiąt centymetrów, u dołu sześćdziesiąt. Trzeba to było wykopać, ziemię rozgarnąć, jak była trawa to nią zamaskować.  Potem byłem jeszcze w ekipie tego inżyniera, co załatwił zamianę, nosiłem za nim paliki do oznaczania terenu, a jeszcze później pracowałem ze zdunami, którzy już jesienią robili w bunkrach piecyki. Jeniec radziecki przywoził  cegły, ziemię, piasek, beczkę, blaty, rury i tak dalej, a naszym zadaniem, moim i jeszcze jednego pomocnika, było tę ziemię znieść, wymieszać, przynieść wody, znieść do bunkra cegły. Za pracę dostawaliśmy kartki żywnościowe, a za cały tydzień pracy należała się jeszcze ćwiartka wódki, to już po skończonej pracy od inżyniera odbierał ojciec, mówiąc, że ja zgubię (śmiech). Jak się potem okazało, okopy te nie widziały później żadnego żołnierza frontowego. Oczywiście o żadnej nauce nie było wtedy mowy. Byłem 14-latkiem i nie skończyłem jeszcze czwartej klasy.

Nadrabianie zaległości

Kiedy tylko zaczęła funkcjonować szkoła w Demblinie, mój kolega, młodszy o dwa lata, zaczął mnie namawiać, żebyśmy się zapisali do szóstej klasy, ale ja nie chciałem. On o tym powiedział kierowniczce szkoły i ta przekonała mnie i mamę, więc zapisałem się do tej szóstej klasy. Skończyłem tą szóstą klasę, co uprawniało do nauki w szkole średniej. Ja odczuwałem jednak braki, więc w Pawłowiczkach zapisałem się do klasy siódmej, było tam jednak bardzo dużo autochtonów i oni przede wszystkim uczyli się mówić i pisać po polsku, więc też nie nadrobiłem wszystkich zaległości.

Kiedy przyjechaliśmy do Budzowa była połowa roku szkolnego, więc dołączyłem do tutejszej siódmej klasy. Szkoła znajdowała się naprzeciwko kościoła. Na siedem klas była jedna nauczycielka. Klasy od pierwszej do trzeciej miały zajęcia razem i od czwartej do siódmej razem, cóż to więc mogła być za nauka? My w siódmej klasie uczyliśmy się mnożenia i dzielenia, a na polskim mieliśmy przeczytać i streścić Starą Baśń. Zaczęliśmy się buntować, ciągle nam mówiono, że trzeba czekać aż dostaniemy jakieś książki, podręczników nie było. Pewnego dnia mieliśmy w szkole wolne, bo nauczycielka pojechała do Ząbkowic, a po powrocie oświadczyła, że najbardziej narzekający na poziom nauczania, czyli ja i mój późniejszy szwagier, który namówił mnie do nauki jeszcze w Pawłowiczkach, będą kończyli siódmą klasę w szkole nr 1 pod Krzywą Wieżą w Ząbkowicach. Do szkoły dojeżdżaliśmy z Budzowa rowerami. Zaskoczeniem było, że w tej szkole trzeba było się uczyć angielskiego, a my ani w ząb tego języka, musieliśmy chodzić na ul. Żeromskiego do nauczycielki na korepetycje, za które wypłacałem się albo mlekiem, albo serem, albo czymś innym z gospodarstwa, bo pieniędzy nie było za dużo. Po ukończeniu klasy siódmej szukałem jakieś pracy w warsztatach, bo zawsze lubiłem majsterkować, ale nie udało się.

W 1947 roku postanowiłem z jeszcze jednym kolegą zapisać się do szkoły zawodowej przy kopalni w Nowej Rudzie. Trochę za późno się zdecydowaliśmy i w klasach ślusarskich nie było już miejsca, chcieli nas zapisać do górniczych, ale nie chcieliśmy. Potem dowiedzieliśmy, że w Ząbkowicach powstała szkoła zawodowa na ul. Wrocławskiej i do niej się zapisałem do klasy ślusarskiej.

Na "Wrocławskiej"

Zasadnicza Szkoła Zawodowa w Ząbkowicach dopiero się organizowała. Budynki były zniszczone, brudne, bo wcześniej kwaterowali w nich radzieccy żołnierze. Chodziłem do klasy, która w szkole zawsze była najlepsza. Mieliśmy takich dwóch kolegów, Jerzego Wieczorka i Julka Żygadło, którzy byli prawdziwymi prymusami. Trzy dni mieliśmy nauki i trzy dni praktyki.

fot. U góry Antoni Moryl, poniżej koledzy J. Żygadło i J. Wieczorek oraz koleżanki z klasy krawieckiej. Archiwum rodzinne A. Moryla

 

Wykłady mieliśmy na sali, w której wcześniej rosyjscy żołnierze palili ogniska ogrzewając się, bo było centralne ogrzewanie, ale rury popękały. Warsztat ślusarski był w sali gimnastycznej, było tam osiem czy dziesięć stołów ślusarskich z imadłami kowalskimi, ręczna wiertarka, brakowało narzędzi. Kierownikiem warsztatu w szkole był inżynier Gradek, potem zajęcia praktyczne prowadził pan Giza, prawdziwa złota rączka, następnie Jan Ziółek, który później był nawet dyrektorem. Był osobą niezwykle zdecydowaną, jak go drzwiami wyrzucili, to wchodził oknem. Wyszukiwał takie miejsca, gdzie kiedyś były niemieckie warsztaty ślusarskie czy tokarskie, i jak nie było ślusarza tylko rolnik, to pisał pismo i zabierał narzędzia do szkoły. Jeździł z nami po wioskach traktorem „buldogiem” i ładowaliśmy te rzeczy na przyczepkę. Kiedy w pięćdziesiątym roku kończyłem szkołę to mieliśmy już i kilka tokarek, i strugarkę, i wiertarkę z prawdziwego zdarzenia.

Angielskiego na wrocławskiej uczyła nas dwa lata rodowita Angielka, była żoną Polaka, który walczył pod Monte Casino,  potem jeszcze przez rok uczyła w liceum, a później wyjechała do Warszawy, nie wiem, co się z nią stało. Ta pani miała ukończone konserwatorium muzyczne i zawsze organizowała wieczornice i apele. Często przychodziła do mnie do warsztatu i prosiła, żeby zorganizował kilku dobrze śpiewających chłopców, bo trzeba wystąpić. W trzeciej klasie uczyliśmy się już języka rosyjskiego.

fot. Klasa IIIA, zajęcia przysposobienia obronnego. Archiwum rodzinne A. Moryla

 

Po skończeniu zawodówki chciałem pracować i jednocześnie pomóc rodzicom na gospodarce, bo jeden straszy brat poszedł do wojska, drugi się ożenił, za mąż powychodziły też siostry i rodzice byli sami. Jednak w latach 50. zaczęto organizować kołchozy, a mi nie uśmiechało się tam pracować, więc wspólnie z kilkoma kolegami poszliśmy do Zespołu Szkół Zawodowych we Wrocławiu na ul. Poznańskiej, do liceum mechanicznego. Tam zdałem maturę w dziale konstrukcyjnym. Potem dostałem nakaz pracy w świdnickiej fabryce urządzeń przemysłowych, gdzie produkowano różnego rodzaju pompy i urządzenia cukrownicze. Z czasem dowiedziałem się, że w Ząbkowicach Śląskich w Dolnośląskich Zakładach Wytwórczych Aparatury Elektrycznej A-18, czyli w późniejszym FAELU – produkowano tam m.in. telefony, mikrołączniki, dzwonki elektryczne, przekaźniki - potrzebowano techników, więc się przeniosłem. Pracowałem jako technolog narzędziowy, później jako konstruktor oprzyrządowania do 1991 roku. Ożeniłem się  w 1955 roku. Mam czworo dzieci trzy córki i syna, wszyscy skończyli studia i mieszkają za granicą, jedna córka mieszka w Nowej Zelandii, druga w Berlinie, syn także mieszka w Niemczech i jeszcze córka w Irlandii. Moja pierwsza żona zmarła, ożeniłem się ponownie z Aleksandrą Giryn-Moryl.  

 

 

Przeczytaj komentarze (12)

Komentarze (12)

córka piątek, 08.05.2020 15:18
Moja Mama też urodziła się w Św.Józefie. zd. Chuchla Kazimiera...
niedziela, 12.05.2019 18:39
Cudowne wspomnienia czy posiada może pan jakieś fotografie z tamtego...
piątek, 25.01.2019 18:09
Zawsze ze wzruszeniem czytam takie wspomnienia. Moja mama, Janina Szczepańska, córka Andrzeja, urodziła się w Świętym Józefie. Zmarła 3 lata temu mając 91 lat, ale codziennie wspominała miejsce , w którym się urodziła. Nazwisko autora jest mi znane właśnie z Jej opowiadań. Pozdrawiam wszystkich żyjących Józefiaków i ich rodziny.
Grażyna niedziela, 12.05.2019 18:44
Poszukuję fotografii Świętego Józefa mój tata tam się urodził
Grazyna niedziela, 24.09.2017 13:04
Bardzo piękne wspomnienia,moi rodzice również przybyli w te strony dokładnie...
anna czwartek, 19.10.2017 21:05
Moi dziadkowie też przyjechali ze św.Józefa Prababcia Jula wraz siostrami...
Agnieszka piątek, 22.09.2017 22:31
Super artykól wujku
t sobota, 23.09.2017 20:55
Artykóóóół super ale Twoja ortografia, pożal się ....
sobota, 23.09.2017 19:49
więcej takich materiałów. Odchodzą ostatni świadkowie tamtych, powojennych wydarzeń. A...
Ooo piątek, 22.09.2017 15:36
Prawdopodobnie jedno ze zdjęć jest zrobione u mnie na łące...
Bardzo ciekawski czwartek, 21.09.2017 20:18
Piękne wspomnienia! Mam pytanie o Węgry i czy znał...
Bodzio czwartek, 21.09.2017 19:33
Dziadek Antek:)