Ewa Foley: Maciek byłby zły, że przestałam być szczęśliwa

wtorek, 15.5.2018 21:44 2578 0

Ewa Foley, trenerka rozwoju osobistego, autorka książek „Zakochaj się w życiu”, „Bądź aniołem swojego życia” i „Powiedz życiu tak”, promotorka pozytywnego życia i mówca motywacyjny. Podczas III Dolnośląskiego Forum Biznesu i Motywacji w Dzierżoniowie wystąpiła z prelekcją „Naszym jedynym obowiązkiem jest ocalić nasze marzenia”. Kilkanaście lat spędziła w Australii - studiowała tam najnowsze kierunki profilaktyki zdrowia, psychologii pozytywnej i medycyny holistycznej. Nauczycielka jogi i medytacji. Mieszka w Warszawie i w Denver, Kolorado.

Zawsze była pani taka pozytywna?
Dobre pytanie (śmiech). I tak, i nie. Według relacji mojej ukochanej cioci w dzieciństwie byłam strasznie marudna i płaczliwa. Co ciekawe, ja z kolei pamiętam siebie jako bardzo pogodne dziecko. A tak zupełnie na poważnie, to już jako nastolatka podejrzewałam (a teraz wiem!), że mogę potencjalnie mieć większy wpływ na swoje życie i swoje nastroje niż mi się wydaje… Od młodych lat pasjonowałam się filozofią i antropologią. W książce pt. „Filozofia wieczysta” Aldousa Huxley’a znalazłam zdanie, które mnie „oświeciło”: „Experience is not what happens to a man; it is what a man does with what happens to him” (Doświadczenie nie jest tym, co przydarza się człowiekowi, ale tym, co on robi z tym, co mu się przydarza). Postanowiłam wówczas być świadomą i pozytywną osobą, bez względu na to, co będzie się działo w moim życiu. Cała filozofia Huxleya zainspirowała mnie koncepcją wyboru – naprawdę mamy wybór swoich reakcji na to, co nas spotyka. Życie jest jakie jest: ludzie mają humory i fochy, bliscy umierają, dzieci chorują, niespodziewanie tracimy pracę, otrzymujemy diagnozę czy bankrutujemy,… Co chwila jakaś niespodzianka. Sporo nauczyły mnie także podróże, kiedy trzeba było zmierzyć się z czymś nowym, nieoczekiwanym.

Skąd tak dojrzałe postanowienie, czy wynikało także z doświadczeń życiowych młodej dziewczyny?
Nic takiego się nie działo, miałam stabilne i szczęśliwe dzieciństwo. Poszukiwałam po prostu sensu życia. Czy to co widzimy, jest jedyną rzeczywistością, jaka istnieje? Czy być może gdzieś tam jest jakaś inna, drugie dno? Dziś wiem, że szukałam sposobu na godne i mądre życie. Moją drogą było czytanie książek o bardzo różnorodnej tematyce, a także rozpoczęte już w liceum opisywanie swoich przeżyć i przemyśleń w formie pamiętników. Pisałam nawet listy do mojej starszej siostry Zosi mieszkającej ze mną w tym samym pokoju.

Kto panią ukształtował?
Myślę, że jako pisarkę ukształtowała mnie moja ukochana wychowawczyni w ogólniaku, polonistka Alina Abramowicz. Była osobą niezwykłej kultury, pedagogiem z przeznaczenia. Rozpoznała moją pasję do literatury, podsuwała mi poezję, beletrystykę. Napisałam jej o sobie w wypracowaniu na temat „List do wychowawczyni”. Wysmarowałam długi list o moim życiu i przemyśleniach. Postawiła piątkę z plusem, a pod spodem dopisek: „Pisz, Ewka, pisz, bo masz talent”. To mi dodało skrzydeł. Kiedy w wieku pięćdziesięciu lat opublikowałam moją pierwszą książkę pt. „Zakochaj się w życiu”, pobiegłam do niej z egzemplarzem prosto z drukarni i podziękowałam z głębi serca. To była niewątpliwie jej zasługa.

Powtarza pani, że żyjemy w epoce samorozwoju, mając szansę na lepsze zrozumienie siebie, jakiej nie miały poprzednie pokolenia - nasi rodzice czy dziadkowie.
Moje pokolenie, dzisiejszych sześćdziesięciolatków +, jest pierwszym pokoleniem, które zrozumiało, że może mieć ogromny wpływ na swoje życie poprzez stan ducha i świadome kształtowanie swojej postawy życiowej. W tym sensie żyjemy w czasach samorozwoju, edukacji życiowej i odkryć naukowych. Coraz więcej wiemy na temat mózgu, neurolingwistyki, fizjologii człowieka, co chwilę są nowe odkrycia w dziedzinie neurobiologii.

Według koncepcji lustra świat nie jest ani dobry, ani zły, a stanowi jedynie odbicie tego, co sami myślimy, jest wielkim lustrem. A to, na co zwracamy uwagę w innych ludziach, najbardziej mówi o nas samych.
Sporo prawdy jest w angielskim powiedzeniu: „If you spot it - you’ve got it (Jeżeli coś widzisz, to to masz). Nie mogłaby pani zobaczyć we mnie czegoś, czego nie ma w pani.

Bo postrzegam panią przez siebie.
No właśnie, to co widzimy na zewnątrz stanowi odzwierciedlenie naszego wnętrza. Uważam, że w tej koncepcji zawarta jest głęboka prawda i w miarę upływu lat utwierdzam się w tym przekonaniu. Ludzie patrzą na siebie nawzajem przez własne filtry percepcji. Dotarło to do mnie w czasie warsztatów, które prowadziłam w Polsce niedługo po powrocie z Australii. Podczas przerwy w wykładzie, chyba na temat wewnętrznego dziecka, udałam się do toalety. Będąc już w środku, usłyszałam „po sąsiedzku” dialog dwóch kobiet: „Kaśka, jak ty mogłaś tej Foley tak po prostu usiąść na kolanach i się do niej przytulać? Ona jest tak strasznie oschła, zimna, niedostępna”. Na co Kaśka odparła: „Jak to jak, chciałam sobie posiedzieć u niej na kolanach, to się przytuliłam, Ewcia jest przecież taka ciepła, serdeczna, otwarta”. O kim one rozmawiały? Ciekawe zjawisko, prawda? Każda z nich tak naprawdę opowiadała o sobie. Podjęłam wtedy decyzję, że nie należy się przejmować opinią innych ludzi. Prawda pewnie jest taka, że jesteśmy różni w różnych okolicznościach.

Na spotkania z panią przychodzą kobiety, ładnie ubrane spędzają wspaniały czas w towarzystwie innych kobiet, śmieją się, uważnie słuchają. A potem wracają do domu, zanurzają się w swoim życiu i bardzo często nic się nie zmienia. Dlaczego zmiana jest taka trudna?
Bardzo mądre pytanie, na które nie znam odpowiedzi. Nie wiem, dlaczego niektórzy ludzie biorą do domu esencję z moich wykładów i wprowadzają to w życie, a inni – nie. Zajmuję się rozwojem osobistym od ponad trzydziestu lat; pierwsze szkolenia zaczęłam prowadzić w Australii jako młoda kobieta i młoda mama. Od lat dostaję dużo listów z podziękowaniem, obecnie w formie e-maili, od ludzi, którzy zmienili swoje życie i opowiadają piękne, a czasem wręcz nieprawdopodobne historie dokonanych w życiu zmian. Ludzie, którzy niczego nie zmieniają nie piszą do mnie, więc nie wiem, co ich powstrzymuje. Z moich doświadczeń z pracy z ludźmi wynika, że to chyba kwestia motywacji. Ludzie zmieniają się na dwa różne sposoby: przez desperację albo inspirację. Od wielu lat lat pracuję z amazonkami. Kobiety, które dostają diagnozę są w desperacji słysząc: będziesz żyła trzy miesiące. Poddają się operacjom, dokonują postanowień: będę żyła szczęśliwie do końca, bo nie wiem, czy to nie jest ostatni dzień życia.

Zwykle wydaje się nam, że zawsze jest jeszcze czas.
Tak, a to przecież śp. ksiądz Kaczkowski powiedział: „Trzeba natychmiast żyć. Jest później, niż nam się wydaje”, a wkrótce potem zmarł. Na żadnych warsztatach nie widziałam tyle radości, pasji, chęci do zmiany, jak na spotkaniach z amazonkami. Pytanie brzmi: czy naprawdę musimy mieć nóż na gardle, być zdesperowani przez porzucenie, zdradę, bankructwo czy diagnozę by się zmienić? Obserwuję, że ten drugi styl zmiany, przez inspirację jest również skuteczny. Czasem wystarczy rozmowa z kimś ważnym, fragment przeczytany w książce czy słowa usłyszane w radiu i pojawia się zaczątek zmian czyli pytanie: a może ja też mogę tak żyć? Ludzie przyjeżdżają na spotkania „live” często po przeczytaniu moich książek - wtedy już mają często podłoże do zmian. Ci, którzy nie mają koncepcji zmiany swojego życia nie przychodzą na takie eventy jak tutaj w Dzierżoniowie. Bo po co siedzieć przez kilka godzin i słuchać jak biegający po scenie prelegenci opowiadają o swoim życiu? Ale przecież to są bezcenne historie, bo my, wykładowcy, opowiadamy o sobie, w jaki sposób my dokonywaliśmy tych zmian, ludzie od zarania uczą się poprzez opowiadanie historii. Właściwie to głównie dlatego prowadzę warsztaty rozwojowe. Ciekawią mnie ludzkie historie, w każdej z nich jest jakaś nauka.

Pani zaczęła dojrzewać do podjęcia drogi samorozwoju od zapisania się na zajęcia jogi żyjąc jeszcze w Australii. Zafascynowała panią witalność prowadzącej zajęcia joginki.
Byłam młodą mamą i żoną australijskiego dyplomaty, miałam sporą nadwagę, chorowałam z tęsknoty za Polską i za rodziną, a ta joginka miała niezwykłą aurę, bił od niej jakiś blask i emanowała dobra energia. Kiedy dowiedziałam się, że ma 78 lat, pomyślałam: „Panie Boże, jeżeli taka starość jest możliwa, to ja poproszę!” (śmiech). Moja nauczycielka hatha-jogi przez lata praktyki zainspirowała mnie do tego, żeby ćwiczyć, rozciągać ciało, oddychać głębiej. Chciałam być taka, jak ona. Udało się. Drugą kobietą, która mnie ogromnie zainspirowała, była spotkana w Sydney kilka lat później Louise Hay. Czytałam jej książki, chodziłam na wykłady, skończyłam też jej roczną szkołę. Louise de facto pisała i mówiła cały czas o tym samym: że możemy zarządzać swoim umysłem, swoją głową, że pozytywne myśli dają nam pozytywne rezultaty, a negatywne myśli – negatywne rezultaty. Proste i mądre.

To podobnie jak w klasyce gatunku „Potęga podświadomości”, wciąż powtarzająca się mantra: sposób myślenia to samospełniające się proroctwo.
No właśnie. Myślę, że Louise Hay bardzo oparła się na „Potędze podświadomości” i innych klasycznych pozycjach literackich na ten temat. A jednak „pole rażenia” tej kobiety było ogromne - dwadzieścia sześć książek przetłumaczonych na czterdzieści kilka języków. Mówiła ludziom rzeczy, których powinno się uczyć w przedszkolu: że droga do szczęścia polega na codziennym dążeniu do bycia pozytywnym, bo tacy ludzie mają po prostu lepiej. Dziś są już badania na ten temat, cała dziedzina wiedzy – psychologia pozytywna. Ale wtedy, trzy dekady temu, kiedy Louise Hay zaczynała, w ogóle się nie mówiło się o hormonach szczęścia, o tym, że wystarczy jedynie na zasadzie ćwiczenia częściej podnosić do góry kąciki ust, by miało to wpływ na chemię naszego mózgu.

A co odpowiedziałaby pani sceptykom, którzy uważają, że psychologia pozytywna to taka technika do samooszukiwania się, bo tak naprawdę życie jest wyboistą ścieżką, a wmawianie ludziom, że każdy może się zrealizować, każdy może być szczęśliwy, tylko ich w rezultacie frustruje.
Psychologia pozytywna nie twierdzi, że każdy może być szczęśliwy, tylko że każdy może dążyć do podniesienia jakości swojego życia. „Ojciec” psychologii pozytywnej, prof. Martin Seligman będąc prezesem Amerykańskiego Towarzystwa Psychologicznego, jako pierwszy sformułował przesłanie do kolegów po fachu: „A gdybyśmy oprócz tego chlubnego zadania przynoszenia ludziom ulgi w cierpieniu poprzez terapię zaczęli pomagać im w odnalezieniu sensu życia by lepiej i mądrzej żyć? I to on stworzył nurt psychologii pozytywnej, gdzie ćwiczenia są proste ale skuteczne: m.in. modlitwa wdzięczności, wybaczenie – mnie tego uczyli na lekcjach religii jak byłam mała. To są tak naprawdę podstawowe rzeczy z life skills, czyli umiejętności życiowych. Albo się tego nauczyliśmy w domu, albo w kościele, albo na ulicy. Zależy jakie środowisko miało na nas największy wpływ.

Każdy może być szczęśliwy, jeśli tylko będzie bardzo chciał?
Nie znam odpowiedzi na to pytanie. Myślę, że są takie zaburzenia w mózgu, które na to nie pozwalają. Mamy w tej chwili do czynienia z epidemią depresji. Niezdiagnozowana depresja może być śmiertelnym zagrożeniem, statystki samobójstw są bezlitosne. Nie ma co się łudzić – mówienie osobie chorej na depresję, że może być szczęśliwa, jest głupie, aroganckie i okrutne. Nigdy nie odważyłabym się propagować tezy, że każdy może być szczęśliwy, bo to jest po prostu bzdura. Nie każdy, nawet zdrowy psychicznie człowiek, bez dobrego mentora, sensownego przewodnika, jest w stanie znaleźć ścieżkę dostępu do stanu zwanego szczęściem. Popularny w Ameryce prezenter radiowy i pisarz Dennis Prager przekonuje, że dążenie do szczęścia nie jest egoistycznym pragnieniem, ale naszym moralnym obowiązkiem, ponieważ nasze poczucie bycia szczęśliwym lub nieszczęśliwym wpływa głęboko na innych.

W Polsce trudniej niż w Australii przekonać do innego spojrzenia?
Ja nikogo do niczego nie przekonuję ani w Polsce ani w Australii. Ludzie przyjeżdżają na moje warsztaty i wykłady z własnej nieprzymuszonej woli i jeśli im się nie podoba, to po prostu wychodzą.

Zdarza się tak?
No pewnie. Na przykład kiedy żonę wysyła na tego typu spotkania mąż albo terapeuta swojego pacjenta: idź, posłuchaj, zmień coś w sobie. Jednak ludzie, jeśli nie chcą zmiany, nie zmienią się, a takie sugestie tylko ich wkurzają.

Pani jest szczęśliwa?
Tak. Jestem bardzo szczęśliwa. Uważam siebie za szczęściarę. Robię to, co kocham. Kocham i jestem kochana. Czegoż więcej potrzeba do szczęścia?

Podziwiam panią za to, że ucząc ludzi, by mówili życiu „tak”, by akceptowali je i czuli wdzięczność za wszystko, co ich spotyka, trzynaście lat temu sama musiała pani powiedzieć najtrudniejsze w życiu „tak”.
No tak, byłam przy martwym ciele mojego jedynego syna Macieja, tuż po jego wypadku motocyklowym. Miał 27 lat. Dla matki nie ma gorszego doświadczenia. Ten ból i tęsknotę w sercu będę nosić w sercu do końca życia. Wtedy, w najgorszym dniu mojego życia klęcząc na asfalcie u stóp mojego dziecka, patrzyłam jak przyjaciel zamyka mu oczy - nagle usłyszałam coś w rodzaju przekazu: „Mamo, wszystko jest w porządku”. I ja Maćkowi po prostu uwierzyłam. Znając moje dziecko wiem, że byłby strasznie wkurzony na mnie, że przestałam być szczęśliwa dlatego, że on umarł. Przyszedł jego czas, odszedł do światła tak jak żył: na swoich warunkach. Śmierć jest wielką tajemnicą. Mimo upływu lat jestem bardzo blisko z moją niedoszłą synową. On zmarł kilka tygodni przed ich ślubem. Dla młodej kobiety utrata ukochanego była strasznym ciosem. Postanowiłyśmy żyć dalej i starać się być szczęśliwe, aby uhonorować życie Maćka, który tak bardzo nas kochał. Właśnie dla niego organizujemy raz w roku charytatywny Festiwal Szczęście na Głowie.

Jest coś niezwykłego w waszej więzi, Aleksandra także z panią pracuje, razem łatwiej to unieść?
Maciek był jedynakiem. Parę godzin po jego śmierci uświadomiłam sobie straszną rzecz i wypowiedziałam to na głos: „Już nikt nigdy nie powie do mnie „mamo”. A Ola się wtedy do mnie przytuliła i powiedziała: „Ja zawsze będę mówić do ciebie „mamo””. I tak zostało do dzisiaj. Mówię o niej „moja córka”, jak mówi się o synowej. Właśnie dlatego ośmielam się mówić, że możemy wybrać szczęście pomimo okoliczności. Od lat prowadzę grupę wsparcia dla rodziców, którzy stracili dorosłe dzieci. Wspólny ból wiele nas nauczył. Każdy z nas, żeby nie zwariować, żeby po prostu przeżyć, musi stworzyć jakąś postawę życiową. Objąć ten ból i zrozumieć, że to się nie zmieni. Każda matka po stracie dziecka wie, że będzie za nim tęsknić do końca życia. I po pewnym czasie okazuje się, że można się do tego przyzwyczaić i w miarę normalnie funkcjonować. Pomaga spotykanie się z ludźmi, wspieranie matek w gorszej formie psychicznej. I niepoddawanie się. Dlatego robię to, co robię. Alternatywą są antydepresanty i wizyty u psychiatry albo to, co nam się raz zdarzało: ściąganie matki z grobu dziecka, bo ona sama nie ma na to siły, położyłaby się tam i umarła…

Dziecko jest częścią nas, więc kiedy odchodzi, umiera część nas samych.
Tak, jakaś część w nas naprawdę umiera. To jest niewyobrażalne dla kogoś, kto tego nie doświadczył.

Ogromną sztuką jest zracjonalizowanie sobie takiego traumatycznego doświadczenia, nie pytanie: „dlaczego?”.
Pierwszym krokiem, żeby nie zwariować, jest niezadawanie sobie pytania: dlaczego ja? Dlaczego właśnie moje dziecko? Po śmierci Maćka wiele czytałam na temat śmierci, umierania i żałoby. Bardzo pomogła mi książka Harolda Kushner’a „Kiedy złe rzeczy zdarzają się dobrym ludziom”. Kiedyś prowadziłam wykład w klubie biznesu o pozytywności i optymizmie, czyli o tym, co zawsze. Kiedy otworzyłam przestrzeń na pytania, pewna kobieta zgłosiła się i powiedziała głośno i ze złością: „Pani Ewo, pani tak łatwo mówić o optymizmie i szczęściu, bo ma pani takie szczęśliwe i dobre życie. A ja mam syna, który przychodzi do domu po nocach, pyskuje mi i ja sobie nie radzę w tej relacji. Niech mi pani odpowie!”. Cisza na sali. Pomyślałam sobie, kobieto, nic na mój temat nie wiesz i mnie tak szybko zaszufladkowałaś. Odpowiedziałam cicho: „Poszłabym na kolanach do Częstochowy, żeby mi moje dziecko odpyskowało, żeby mieć z nim trudności wychowawcze. Ale moje dziecko nie żyje. Tak właśnie łatwe jest moje życie”. Po spotkaniu ta kobieta znalazła w sobie siłę i kulturę osobistą, by mnie przeprosić. Doceniam to, bo prawdziwy warsztat zaczyna się wtedy, gdy ludzie wychodzą z moich zajęć, a nazywa się życie. Życie jest zachwycające. A potem okropne. A potem znowu zachwycające. A pomiędzy zachwycającym a okropnym, zwyczajne i rutynowe. Wdychaj niezwykłość, przetrzymaj okropność i rozluźniaj się i wydychaj podczas codziennej normalności. To jest po prostu łamiące serce, uzdrawiające duszę, wspaniałe, okropne, zwyczajne życie. I tak piękne, że zapiera dech w piersiach.

Zdarza się pani czasem przeklinać to życie, zezłościć się, po prostu zboczyć na chwilę z „jedynej słusznej drogi”?
Przeklinanie i złoszczenie się na życie mi się nie zdarza. Zboczenie na chwilę tak! Czasami ponosi mnie zniecierpliwienie w stosunku do męża Michaela. A on wtedy patrzy na mnie czule i mówi: „Ale Ewuniu, wszystko jest w porządku.” I to mnie rozbraja. Złoszczenie się, marudzenie, wściekanie się, irytowanie i użalanie się nad sobą naprawdę uważam za stratę czasu. A czas naszego życia jest bezcenny, nigdy tak straconego czasu nie odzyskamy. Warto żyć uważnie, świadomie, bo to nasza szansa na godne życie. W nieuwadze, pośpiechu mówimy ostre słowa, złościmy się, ale kiedy weźmiemy głęboki oddech, perspektywa zmienia się i mamy szansę zachować się przyzwoicie, i nie grać w grze wzajemnego obwiniania się… Wierzę, że mamy wybór by funkcjonować na poziomie godnego i mądrego życia.

Wychodzi na to, że świat stałby się bardzo przyjemnym miejscem, gdyby chodziły po nim rzesze pogodzonych z życiem szczęściarzy.
Do tego dążymy. To jak efekt domina. Im więcej będzie życzliwych, uśmiechniętych ludzi, tym krąg będzie się powiększał. W małym himalajskim kraju Bhutan od lat mierzy się współczynnik szczęścia obywateli, co uznawane jest za dobro narodowe.

Aneta Pudło-Kuriata

Dodaj komentarz

Komentarze (0)