Byliśmy tu pierwsi: Pamięć jest naszym domem [KSIĄŻKI DO WYGRANIA]

czwartek, 11.5.2017 15:55 15789 6

Nasza rozmowa z Joselem Czerniakiem o powojennej społeczności żydowskiej w Ziębicach spotkała się z bardzo dużym oddźwiękiem z Państwa strony. Artykuł dotarł w najdalsze zakątki globu m.in. Wenezueli, Izraela czy USA. Skontaktowała się z nami Suzanna Eibuszyc z Kalifornii, Żydówka, której rodzice także osiedli się w Ziębicach po wojnie. W czerwcu ukazała się jej książka „Pamięć jest naszym domem”, oparta na wspomnieniach jej matki, Romy Tałasowicz-Eibuszyc, która wraca pamięcią do życia w przedwojennej Warszawie oraz czasów do II wojny światowej spędzonych w Rosji sowieckiej i Uzbekistanie. Oprócz opowieści o skomplikowanych i tragicznych losach, jest także świadectwo ogromnej traumy Zagłady i niemożności wrócenia do normalnego życia. 

fot. Klasa S. Eibuszyc w  SP w Ziębicach, archiwum prywatne

 

 Anna Urbaś: Kim byli Eibuszycowie? Proszę opowiedzieć o sobie i swojej rodzinie. 

Suzanna Eibuszyc: Urodziłam się w Ziębicach  22 maja 1951 roku, gdzie mieszkałam z mamą, tatą i jedyną siostrą Blumą, która urodziła się w czerwcu 1948 roku.  Moja matka, Rajzla (choć wszyscy w sąsiedztwie znali ją pod imieniem Roma) z domu Tałasowicz, pochodziła z Warszawy.  Jej ojcem był Pinkus Tałasowicz, syn Gerszona i Szoszy, urodzony w roku 1882, który w 1901 ożenił się z Biną Symengauz. Mama miała pięcioro rodzeństwa, jej ojciec zmarł w 1918 roku, gdy mama miała roczek.

Mój tato, Abram Chil Eibuszyc, urodził się w 1911 roku we Włoszczowie. Był synem Icka Dawida Ejbuszyc i Mariem Grinszpancholc, urodzoną w 1883 roku. Miał siostry Surę Blimę i Dwojrę oraz brata Jakuba Szaję, który zmarł jeszcze przed wojną. Byli dosyć bogaci, posiadali nieruchomości. Matka i siostra ojca, Sura Blima, zostały deportowane z łódzkiego getta do Auschwitz we wrześniu 1942. Jego siostra Dwojra, jak wykazał dokument szpitalny zmarła w skutek niedożywienia w czewcu 1942 roku, miała 30 lat.  

fot. ojciec S. Eibuszyc przed wojną, archiwum prywatne

A.U.: Jak wyglądało życie pani rodziny przed wojną?

S.E.: Przed wojną mama oraz jej rodzeństwo mieszkali w Warszawie, w ciasnym mieszkanku na trzecim piętrze starej kamienicy przy ulicy Nowolipki 54. Było im bardzo ciężko, moja babcia zajmowała się domem i wychowaniem ósemki dzieci. Pod koniec pierwszej wojny światowej sytuacja rodziny gwałtownie się pogorszyła, ponieważ trzydziestosześcioletni dziadek nagle zmarł na zwykłe zapalenie ucha. Moja babcia zmarła, kiedy mama miała 14 lat, wcześniej po udarze była sparaliżowana. Pokolenie mojej mamy zerwało z tradycjami swoich dziadków i rodziców. Patrzyło na świat świeżym okiem. Kobiety szukały dróg innych niż małżeństwo i macierzyństwo. Powszechny Żydowski Związek Robotniczy Bund rozbudzał świadomość klasy robotniczej, wskazywał jej nową drogę. Zamiast skarżyć się na swój los, nieznużenie walczył o sprawiedliwość społeczną i lepszy świat dla wszystkich. Mama należała do Bundu, pracowała w bibliotece i uczyła żydowskie dzieci polskiego. Mama skończyła 7 klas, potem uczyła się francuskiego i esperanto. Kiedy wybuchła wojna miała 21 lat.  Dokładny opis przedwojennego życia mamy i jej rodziny oraz lata wojny zawarty jest w jej opowieści w książce „Pamięć jest naszym domem”.

Oboje rodzice pochodzili z dużych rodzin, w których więzi były bardzo silne. Mamie w ojcu spodobała się przede wszystkim jego miłość do najbliższych i lojalność względem nich. Oboje wytrzymali sześć długich lat w Związku Sowieckim, bo wierzyli, że wrócą do Polski, do domu, do rodziny. Rodzina była synonimem bezpieczeństwa, źródłem siły.
Z ust ojca nigdy nie padło ani słowo na temat jego rodziny. Nie mówił, co się z nim działo w czasie wojny, ani jak wyglądało jego życie przed wojną. Z opowieści mamy wiem, że nie chciał zgnić w sowieckim więzieniu, kiedy aresztowano go, bo odmówił zrzeczenia się polskiego obywatelstwa. Pragnął zostać przy życiu, żeby wrócić do Polski, do najbliższych. Tymczasem po powrocie dowiedział się, że całą jego rodzinę wymordowano. Pochodzili z Włoszczowy, niedużego miasta pod Łodzią. Osiedlili się tam w drugiej połowie XIX wieku, dobrze sytuowani i cieszyli się szacunkiem lokalnej społeczności. Nie brakowało wśród nich filantropów wspierających sztukę i nieżałujących pieniędzy na edukację. Wszyscy oni zginęli w łódzkim getcie lub w Auschwitz. Zachował się dokument potwierdzający, że rodzina ojca rzeczywiście istniała i dobrze prosperowała. Świadczy o tym akt notarialny, przekazujący mojemu ojcu prawo własności do dwóch budynków, które przed wojną należały do jego rodziców. Obie nieruchomości zostały w czasie wojny splądrowane, a po 1945 roku zajęte przez państwo. Ponieważ w ramach repatriacji ocaleni powracający ze Związku Sowieckiego musieli osiedlać się w południowo-zachodniej Polsce, ojcu nie pozwolono wrócić do rodzinnej Łodzi.

A.U.:  Co się stało z pani rodziną w czasie II wojny światowej?

S.E.: Do dziś wiem tylko, że ojciec wydostał się z Łodzi. Niemcy organizowali łapanki na żydowskich mężczyzn i wysyłali ich do obozów. Ojciec pracował jako elektryk mechanik, kiedy wracał z pracy do domu, ktoś powiedział mu, żeby uciekał. Ojciec uciekł do Białegostoku. Dzięki temu ocalił życie, ale porzucił matkę, ojca i dwie siostry, czego nigdy nie zdołał sobie wybaczyć. Mama z siostrą Polą i bratem Sevkiem także uciekła z Warszawy i dotarła do Białegostoku, gdzie postanowili przekroczyć Bug. Wyruszyli rankiem 8 listopada 1939- pierwszym przystankiem były Siedlce. Udało im się dostać do pociągu. Wiedzieli, że Niemcy je kontrolują, ale bez kłopotów dotarli do Siedlec, gdzie przed wojną mieszkało piętnaście tysięcy Żydów. Widzieli zaledwie garstkę żołnierzy. Pewnie dlatego, że miasto nie było duże. Nigdy nie zapomniała dobroci okolicznych Żydów. Nakarmili ich ziemniakami z mlekiem, przygotowali świeżą słomę do spania. Bug przekraczało się w pobliskich Łosicach, które zostały zbombardowane przez Niemców. Cudem udało im się pokonać granicę. Po sześciu tygodniach jazdy na wschód dotarli do miejsca, które nazwali Podszypnikiem. Przywieziono ich tu, by zbudowali nową osadę. Praca była bardzo trudna i mama skarżyła się stale, dyrektor znalazł jej i siostrze Poli pracę w fabryce tekstylnej w Saratowie.  W podróży po Rosji mama poznała ojca, który najwyraźniej ją polubił i często pomagał w czasie tej koszmarnej drogi. Spotkali się ponownie już Saratowie w ZSRR, gdzie zostali parą. W lutym 1942 roku mama z ojcem oraz ciocia Pola i jej narzeczony dołączyli do armii polskiej Andersa i dotarli do G’uzoru w Uzbekistanie. Spali na ziemi, pod gołym niebem – na pustyni, gdzie dni były upalne, ale noce zimne. Mama dostała koc i to musiało jej wystarczyć jako jedyna ochrona przed chłodem. Ojciec został zwolniony z wojska, rzekomo z powodu stanu zdrowia, ale nie bez znaczenia były  braki żywnościowe i antysemityzm, bo komisja odrzuciła wielu Żydów. Wyglądało na to, że polska armia nie chce Żydów w swoich szeregach, polscy oficerowie zarzucali im „moralną obojętność wobec kwestii polskiej”, podejrzewając, że zaciągnęli się wyłącznie po to, by wyrwać się ze Związku Sowieckiego. Generał Anders jako jeden z pierwszych stwierdził, że żydowscy żołnierze wrócili do domu, gdy około czterech tysięcy spośród nich zbiegło w Palestynie. Jednocześnie odmówił postawienia ich przed sądem wojennym.

Rodzice zostali zdemobilizowani i zdani na własne siły. Ich sytuacja była tragiczna, wtedy też rodzice zaczęli rozmawiać, by odebrać sobie życie. Zostali sami, bez rodziny, bez żadnej osłony, w potrzasku. U nikogo nie mogli szukać pomocy. Całą energię wkładali w uciszenie najgorszego wroga: nieustannego głodu. W końcu zdecydowali się przenieść do innego miasta, gdy ich sytuacja trochę się poprawiła, ojca aresztowano i zmuszano do przyjęcia obywatelstwa radzieckiego. Przez długich sześć lat w ZSRR przy życiu trzymało ich jedynie postanowienie, że muszą wrócić do Polski do swoich rodzin. Po wojnie nagle dowiedzieli się, że wszyscy nie żyją.

fot. Suzanna, jej siostra Bluma, matka Roma i ojciec Abram, archiwum prywatne

A.U.:  Jak pani rodzina dostała się do Ziębic i w którym roku?

S.E.: Rodzicom nakazano osiedlenie się na Dolnym Śląsku. Należeli do 86 500 żydowskich uchodźców z terytoriów sowieckich. Latem 1946 roku wrócili do kraju z dokumentami w ręku. Ja mam ten dokument. Próbowali się osiedlić w rodzinnej Warszawie i w Łodzi, na co jednak nigdy nie otrzymali zezwolenia. Ojciec ani mama nie wstąpili do partii. Mama już jako nastolatka nie dowierzała komunistom. Wybrała Bund i socjalizm. A kiedy w czasie wojny na własnej skórze doświadczyła, jak zakłamany jest reżim Stalina, w ogóle nie brała pod uwagę, że miałaby przystąpić do komunistów. Ta decyzja jednak wywarła olbrzymi wpływ na nasze życie. Mama nie mogła znaleźć pracy. Aby nas utrzymać, rodzice musieli założyć stragan, w którym sprzedawali używane rzeczy. To nie wystarczało, więc na czarnym rynku handlowali też nowymi rzeczami, co oczywiście było nielegalne. Po wojnie wszystkie przedsiębiorstwa upaństwowiono. Pozostawiono tylko nieliczne, malutkie prywatne firmy, bacznie obserwowane przez państwo. Właściciele żyli w ciągłym lęku przed aresztowaniem, które groziło za złamanie surowych przepisów. Aby przetrwać, rodzice musieli łamać prawo. Wojna się skończyła, a my wciąż żyliśmy w strachu. Nasz dom często był przeszukiwany. Milicja zjawiała się regularnie, sprawdzała, czy nie ma gdzieś nielegalnych towarów. Doskonale pamiętam strach, który pojawiał się wtedy w oczach mamy. Raz stałam się świadkiem takiego nalotu, kiedy chora na gardło, leżałam w łóżku. Znajomy przybiegł, żeby ostrzec rodziców. Mama chwyciła nowe ubrania i buty przeznaczone na sprzedaż i schowała je pod moją kołdrą. Do dziś pamiętam tamten paniczny strach. Otulona grubą kołdrą, kocami, poduszkami, ukrywając „kontrabandę”, z dużego łóżka, które dzieliłam z siostrą, obserwowałam, jak para milicjantów przetrząsa nasze rzeczy. Tamtego dnia los się do nas uśmiechnął. Nie sprawdzili mojego łóżka.

A.U.:  Jak wspomina Pani dzieciństwo w Ziębicach?

S.E.: Mieszkaliśmy przy Placu 15 Grudnia,  w centrum miasta. Na parterze naszego domu był fryzjer. Po polsku wołano na mnie Lusia albo Lucyna. Mama, siostra i ja miałyśmy bardzo dobrych przyjaciół, którzy nie byli Żydami. Pani  Pięta była nauczycielką w szkole nr 3, często rozmawiałyśmy, pan Wiosna był kierownikiem szkoły nr 3, jego córka Dzidka i moja siostra były najlepszymi przyjaciółkami, zabierały mnie ze sobą wszędzie, bawiłyśmy się nadziałce Dzidki za cmentarzem. Mama przyjaźniła się z naszą sąsiadką Wandą, która miała rodzinę w Niedźwiedniku. Alina i Krzysiek Rękawik oraz ich rodzice także byli z nami zżyci. Moją najlepszą koleżanką z klasy była Lilka Kupczyk. Moja siostra miała też żydowskich kolegów: Zymra Retik, Chawa Kolchora, Ema Goltwarb, Róża i Marek Inhaber, Józek Czerniak i Adam Białecki.  
Czas wolny spędzaliśmy w różny sposób. Często chodziliśmy do kina, przez jakiś czas do centrum kultury przyjeżdżała nauczycielka baletu, bardzo żałowałam, gdy te zajęcia się skończyły. Lubiłam chodzić do lasku z tyłu szkoły podstawowej nr 3. Miałam rower, na którym uwielbiałam jeździć w okolicy szkoły, a moją ulubioną grą była zabawa przed oknami księgarni z Basią Gotman (jej rodzice byli niemieckiego pochodzenia, którzy pozostali w Polsce. Basia wyemigrował do Kanady, widziałam ją raz, kiedy była w Kalifornii w 1987 roku). Księgarnia miała osiem okien, szłyśmy od jednego do drugiego i  na zmianę wołałyśmy tytuł książki, a druga osoba musiała ją znaleźć. Z siostrą jeździłyśmy przez trzy lata na kolonie letnie żydowskie do Gdyni Cisowej.  Pamiętam, jak we wczesnym dzieciństwie tata zabierał mnie w soboty do synagogi na poranne nabożeństwa. Imponowało mi, że umiał właściwie się zachować. Siedziałam w babińcu i patrzyłam, jak razem z innymi mężczyznami modli się przy rabinie. Po masowym exodusie pod koniec lat pięćdziesiątych lokalne władze zamieniły synagogę na magazyn. Równie szybko zlikwidowano żydowski dom kultury. Z dnia na dzień ucichły hebrajskie i jidyszowe pieśni. Żydowskie rodziny opuszczały Polskę. Część wyjeżdżała do Izraela, reszta do Ameryki. Pod koniec lat pięćdziesiątych w Ziębicach wciąż istniała mała żydowska społeczność, ale nie mieliśmy już gdzie się spotykać. Ci, którzy zostali, wiedzieli, że skargi nie mają sensu. W komunistycznej Polsce nie było miejsca na żadną religię. Dorosły, którego powiązano z judaizmem, musiał się liczyć z oskarżeniem o syjonizm, to zaś mogło skończyć się więzieniem za działalność antyrządową.

A.U.:  Jak wyglądało życie Żydów w Ziębicach?

S.E.: Zanim poszłam do pierwszej klasy w 1958 roku, połowa, albo więcej  Żydów opuściła już Ziębice, zamknięto synagogę. Byłam jedynym żydowskim dzieckiem w mojej klasie. Inaczej było w przypadku mojej starszej o cztery lata siostry, ona nawet w liceum miała jeszcze grupę żydowskich przyjaciół. Mama co piątek po zmroku za zamkniętymi drzwiami zapalała szabasową świecę. Zakrywała twarz dłońmi i recytowała krótką, emocjonalną modlitwę, nigdy nam nie wyjaśniła, co mówi i dlaczego. To niepojęte zachowanie pogłębiało nasz dyskomfort. Choć po wojnie mama straciła wiarę, twardo trzymała się tradycji szabatu i ściśle przestrzegała zasad wpojonych jej w dzieciństwie przez rodzinę. Z radością wspominam Chanukę. Mogłam łączyć tę celebrację ze śniegiem i bożonarodzeniowymi choinkami, a także z łakociami, czekoladami i pomarańczami, które docierały do nas aż z Izraela, a którymi ozdabialiśmy naszą choinkę. Niektórzy byli do Żydów bardzo pozytywnie nastawieni, inni nie. Słyszało się często „brudny Żydzie”, „uciekaj do Palestyny” czy że maca jest zrobiona z krwi dzieci, a my zabiliśmy Chrystusa.

A.U.:  Dlaczego Pani i Pani rodzina wyjechaliście z Ziębic?

S.E.: Ojciec miał czterdzieści dziewięć lat, kiedy w 1961 roku zmarł na gruźlicę, na którą dwadzieścia lat wcześniej zapadł w Saratowie. Diagnozę postawiono dopiero w 1951 roku, ale wtedy gruźlica zdążyła już rozprzestrzenić się na cały organizm i stała się zaraźliwa. Rodzice patrzyli, jak wszyscy znajomi emigrują do Izraela. Sami też planowali wyjazd w 1956, ale ze względu na chorobę ojca zrezygnowali. Tata spoczął na cmentarzu żydowskim w Kłodzku, tam, gdzie znajdował się szpital. W mroźny, zimowy dzień, gdy świeży śnieg chrzęścił nam pod butami, poszłyśmy odebrać ciało z kaplicy szpitalnej.  Mama miała siostrę w Nowym Jorku, z którą była w ZSRR, Polę. Zostały oddzielone po powrocie z Rosji. Poli pociąg z Rosji znalazł się w obozie dipisów po stronie niemieckiej, a nie w Polsce, mieszkała tam przez pięć lat, a potem dotarła do Nowego Jorku, w 1951 roku, w 1957 roku Moja matka i Pola odnalazły się. Po śmierci ojca matka chciała połączyć się z siostrą, to było już 20 lat odkąd się nie widziały. Wyjechaliśmy z Ziębic w 1966 roku, przed wyjazdem chodziłam do szkoły we Wrocławiu, na ulicy Pereca, Szkoła Szalom Alejchem, mieszkałam w internacie, siostra skończyła liceum w Ziębicach.   

fot. Pochód pierwszomajowy, Suzanna  w białych sandałach, archiwum rodzinne

 A.U.: Jak przeżyliście moment wyjazdu z Polski?

S.E.: Z wyjazdu z Polski pamiętam tylko, jak mama płakała. Kiedy pociąg ruszył ze stacji Ziębice, matka wpadła w histerię. Z jej ust wydarł się zgoła nieludzki krzyk. Nigdy wcześniej ani później nie słyszałam takiego odgłosu, ale dziś go rozumiem. Wiedziała, że już nigdy nie wróci do Polski. W pociągu opuszczającym Polskę siostra i ja próbowałyśmy ją pocieszyć. Nie słuchała. Dopiero później zrozumiałam, co wtedy czuła. Z Ziębic udałyśmy się do Paryża, mamy kuzyn i jej koleżanka, jego żona i ich dzieci przetrwali wojnę w Paryżu. Mamy kuzyn już nie żył. Potem pojechałyśmy do Nowego Jorku. W międzyczasie siostra mamy przeszła na emeryturę i wyprowadziła się na Florydę. Mama zdecydowała, że my zostaniemy w Nowym Jorku. W moich oczach ten wyjazd rozerwał naszą małą rodzinę. Nie mówiłyśmy po angielsku. Mama i siostra musiały podjąć pracę, ja chodziłam do szkoły. Do tego jeszcze mamę przytłaczał ciężar winy i wyrzutów sumienia. Ona zawsze uważała, że wykształcenie jest najważniejsze. Tymczasem tu, w Ameryce, moja siedemnastoletnia siostra, Bluma, – prymuska – nie mogła studiować. Musiała pracować, by nas utrzymać. Poszła do wieczorowej szkoły, została księgową.

A.U.: Gdzie zamieszkaliście Państwo po wyjeździe z Polski i co robiła Pani później?

S.E.: Zamieszkaliśmy na Bronksie, mama budziła się o szóstej i rozpoczynała godzinną podróż metrem z Bronksu na Manhattan. Z adresem nabazgranym na kartce, dopytywała się przechodniów o drogę i jakoś docierała do pracy i z powrotem. Postanowiła sobie, że w pełni wykorzysta nową sytuację. Była twarda, przeżyła wojnę. Teraz też nie ulegnie lękowi. Znalazła pracę w fabryce kosmetyków. Harowała przez długie godziny za minimalną stawkę. W Warszawie uczyła się francuskiego i esperanto, władała jidysz i polskim. Płynnie mówiła po rosyjsku. Teraz jako pięćdziesięcioletnia kobieta zaczynała od nowa. Zapisała się do szkoły wieczorowej i po całym dniu pracy chodziła na lekcje angielskiego. Wkrótce mówiła już płynnie, a po dwóch latach znalazła zatrudnienie w banku. Obserwowałam, jak radzi sobie w nowym świecie: nieustępliwie, bez słowa skargi. Nie obciążała nas swoimi problemami ani troskami. Wszystko ukrywała głęboko w duszy.

Ja skończyłam studia na antropologii i archeologii, pracowałam między innymi w projektach w Tel Avivie i Tel Beer Sheva. Kiedy w połowie lat 60. moje drogi skrzyżowały się z Elie Wieselem  w The City College of New York powiedział mi, że moja mama powinna spisać swoje wspomnienia, wszystko, co zaczęło się w Warszawie 1917 roku. Zaczęłyśmy z mamą żmudną pracę nad spisywaniem wszystkiego, co pamiętała. Ta książka przywraca do życia świat przedwojennych Żydów i nie daje zapomnieć o ich tragedii. Jest skierowana do trzeciego i następnych pokoleń po Holokauście. Ostatnie 10 lat, już po śmierci mamy, pracowałam nad książką.  Obecnie mieszkam w Kalifornii w Calabasas.  Mój mąż pochodzi z Kłodzka i ma bardzo podobną historię do mojej, wyjechał z rodziną z Polski w 1963 roku. Mamy dwie córki, Alex i Isabel. Byliśmy wielokrotnie w Polsce,  ostatni raz w 2012 roku.

fot. Suzanna, jej siostra, mąż oraz mama i teściowa, archiwum rodzinne

A.U.:  Jak wspomina Pani Ziębice z perspektywy czasu?

S.E.: Do dziś dobrze pamiętam dwie historie.

Pierwszy dzień nauki. Miałam siedem lat, kiedy dowiedziałam się, że jako Żydówka jestem inna niż moje polskie koleżanki. Pierwszego września 1958 roku poszłam do szkoły. Maszerowałam z oczekiwaniem pełnym podniecenia. Marzyłam o tym dniu od czterech lat, odkąd moja starsza siostra zaczęła naukę. Tymczasem koledzy z klasy zaczęli mi dokuczać, jeszcze zanim weszłam do budynku. – Jesteś Żydówką. Polska nie jest twoją ojczyzną. Wynoś się do Palestyny.Nie rozumiałam. Pierwszy raz usłyszałam, że Palestyna jest moją ojczyzną. Po raz pierwszy zwątpiłam, czy można równocześnie być Żydówką i Polką. Nie mogłam się doczekać powrotu do domu. Ten dzień zasnuł się mgłą. Wyraźnie pamiętam tylko, że otwierając drzwi do kuchni, byłam zapłakana. Mama kazała mi usiąść i cierpliwie wyjaśniała, co znaczy być Żydówką. Do dziś pamiętam smutek w jej głosie i łzy w oczach. To wszystko jednak gasło przy moim zdumieniu. Oto bowiem matka tłumaczyła, że naszą prawdziwą ojczyzną rzeczywiście jest Palestyna. Moja odpowiedź była prosta i krótka: Jedźmy tam, gdzie nasze miejsce. 

Pod koniec lat pięćdziesiątych, zanim komunistyczny rząd wprowadził rozdział państwa i Kościoła, w szkołach nauczano religii. Kiedy ksiądz przychodził na lekcję, nauczycielka wyprowadzała mnie z sali. Byłam jedyną Żydówką w klasie, więc łatwo się domyślić, jak strasznie się czułam, wstając z miejsca, a trzydzieści par oczu wwiercało się we mnie. Nie mogłam się doczekać, kiedy nauczycielka mnie obejmie. Była moją tarczą przed niechęcią klasy i wrogim spojrzeniem duchownego. Dzieci nie lubiły mnie, bo ze względu na żydowskie pochodzenie nie uczestniczyłam w zajęciach. Same zresztą bały się tych obowiązkowych zajęć i nie lubiły ich. Widziałam, z jakim lękiem wyglądały lekcji religii. Kiedy tak szłam ze wzrokiem wbitym w ziemię, marzyłam, by stać się niewidzialna. Starałam się wychodzić powoli i nie zwracać na siebie uwagi. Zwykle księża bądź zakonnice, którzy prowadzili katechezę, należeli do starszego, surowego pokolenia. Raz, kiedy byłam w pierwszej klasie, na lekcję przyszedł młody prefekt. Jego pojawienie się wywołało ciekawość uczniów. Moją też, bo był młody i nigdy wcześniej go nie widziałam. Kiedy ze zwieszoną głową mijałam ławkę, przy której stał, i liczyłam, że mnie nie zauważy, on zatrzymał mnie i delikatnie ujął moje ręce. – Nie powinnaś się bać – powiedział zdecydowanym głosem. – Jesteś wyjątkowym dzieckiem. Podniosłam ku niemu wzrok spłoszonej, wystraszonej siedmiolatki. Dopiero znacznie później zrozumiałam, o co chodziło młodemu duchownemu. Jego słowa zostały we mnie na zawsze. Choć byłam dzieckiem, od razu zrozumiałam, że odnosi się do mojego żydowskiego pochodzenia. W Polsce nigdy przedtem ani potem nie doświadczyłam ze strony duchownego tak humanitarnego, pełnego współczucia stosunku do judaizmu, jak od tamtego księdza, który miał z nami lekcję w pierwszej klasie szkoły podstawowej.

A.U.:  Dlaczego zdecydowała się Pani napisać książkę i o czym ona opowiada?

S.E.: Od kiedy pamiętam, mama powierzała mi swoje wspomnienia. Jej opowieści napełniały mnie niewysłowionym smutkiem. Dzieciństwo matki w Warszawie, jej walka o przetrwanie w czasie wojny i dalsze losy po Holocauście stały się także częścią mnie. Nigdy nie widziałam fotografii licznej rodziny, o której mama tak często opowiadała. Byłam wystraszona, zmieszana, zawstydzona, że jej nie wierzyłam. Swoim dziecięcym umysłem nie potrafiłam ogarnąć wszystkich opowieści. Dlatego uznałam, że mama zmyśliła sobie rodzinę, że ci ludzie w ogóle nie istnieli. Pamiętam z dzieciństwa, jak mama opłakiwała pięcioro dzieci swojego rodzeństwa. – Tacy młodzi i niewinni – powtarzała. – Powinni być wśród żywych. Ojciec otaczał się murem milczenia, podczas gdy mama nie potrafiła dusić tego w sobie. Książka opowiada o życiu w Warszawie przed wojną, w czasie wojny, o przetrwaniu w Rosji i Uzbekistanie, i o życiu po Holocauście w komunistycznej Polsce. Mówi się, że w rodzinie każdego ocalonego podświadomie wybiera się jedno dziecko, by stało się „świeczką pamięci”. Ma ono kontynuować żałobę, a swoje życie poświęcić na podtrzymywanie pamięci o Shoah. Dziecko to żyje w emocjonalnym świecie swoich rodziców, bierze na barki ciężar historii rodzinnej i staje się ogniwem łączącym przeszłość z przyszłością. Mama przeznaczyła do tej roli mnie.  City College, na Wydziale Studiów Żydowskich, historia mojej rodziny zaczęła układać się w całość. W miarę jak profesor Wiesel dzielił się z nami swoimi przeżyciami z obozów koncentracyjnych Auschwitz-Birkenau i Buchenwaldu, zaczynałam rozumieć rodziców. Choć moja matka i mój ojciec ocaleli, to stracili rodziny i dlatego nie mogli uciec od przeszłości.

A.U.:  Dziękuję za rozmowę.

 

Dla naszych Czytelników mamy trzy egzemplarze książki Suzanny Eibuszyc. Otrzyma je 5, 10 i 15 osoba, która wyśle maila na adres dza@doba.pl  w tytule wpisując „Byliśmy tu pierwsi”. Prosimy o podanie imienia i nazwiska oraz miejsca zamieszkania. 

Wszyscy, którzy chcieliby przeczytać książkę, mogą ja nabyć w sklepie internetowym wydawnictwa Prószyński pod linkiem https://ksiegarnia.proszynski.pl/product,73134

 

 

Przeczytaj komentarze (6)

Komentarze (6)

suzanna eibuszyc wtorek, 16.05.2017 18:58
Od drugiego pokolenia. Dziękuję bardzo wszystkim tym, którzy czytają. Ja...
Joanna sobota, 13.05.2017 06:50
Czytałam z pełnym zaciekawieniem-moja rodzina też pochodzi z samego centrum...
piątek, 12.05.2017 20:56
tak, więcej takich historii, prawdziwego życia w trudnych czasach. Szkoda...
piątek, 12.05.2017 08:43
Więcej takich opowieści! Ludzie odchodzą, a my nic nie...
Molok piątek, 12.05.2017 08:25
Dluga historia ale za to świetna i warto bylo przeczytać
piątek, 12.05.2017 07:12
Ciekawe, ale zbyt dużo błędów, a raczej zwykłych literówek (wyjechała...