Wszystko można, jeżeli tylko się chce

niedziela, 24.1.2016 10:29 3129 0

Radosna, pogodna, życzliwa, ciesząca się życiem, pomagająca ludziom i bardzo uzdolniona. O kim mowa? Poznajmy panią Albinę Witkowską, mieszkankę Strzegomia, która przyjechała do Strzegomia z kresów wschodnich w 1945 r. O swoich losach i przeżyciach opowiada nam sama bohaterka.

Wszystko można, jeżeli tylko się chce

Urodziłam się  14.10.1937 r. w Ciemierzyńcach nad Złotą Lipą, woj. lwowskie w rodzinie wielodzietnej. Moi rodzice wychowywali czwórkę dzieci. Powodziło im się dobrze – mieli dwie krowy, dwa konie, uprawiali ziemię na siedmiu morgach.  Niczego nam nie brakowało, a gdy były zapasy, to oddawaliśmy do Żyda do sklepu. Potem rodzice zbudowali swój własny dom. Mieli także staw, w którym hodowali ryby. W stawie rodzice moczyli konopie. One miały specyficzny zapach. Na konopie wpływały ryby, a ja je zbierałam - taka byłam zaradna. Konopie się moczyło, mędliło, wybielało ługiem. Z nich robiło się płótno, a z niego worki, prześcieradła, grubsze rzeczy, sznurki, liny do celów gospodarczych.

We wsi mieszkali Polacy, Ukraińcy i Żydzi. Polacy jeździli na Ukrainę, bo tam były urodzajne ziemie – czarnoziemy. Kiedyś Ukraińcy i Polacy żyli zgodnie, a później się to zmieniło.

Pewnego dnia ktoś wieczorem zapukał w okno i powiedział ojcu, żeby go do rana tutaj nie było i wtedy ojciec wziął bochenek chleba i podszedł do Wicynia, bo to była wieś typowo polska. Mama ze strachu zabrała dzieci i przeniosła się do sąsiadki. I wtedy jako sześcioletnie dziecko przeżyłam koszmar. Ukraińcy spalili nasz dom.  Do dziś mam przed oczami obraz palącego się domu. Łzy cisną się do oczu i głos się łamie… Gdy Ukraińcy odeszli mama wyciągnęła z palącego się domu dokumenty, pieniądze, obraz Matki Boskiej Częstochowskiej i niecki - typowe narzędzia do wyrabiania ciasta. Mama wyniosła to wszystko i schowała w zbożu, a kiedy wróciła po raz drugi dach spadł, wszystko spalono i zniszczono.  W cztery lata po wybudowaniu własnego domu cały nasz dobytek strawił ogień. Kiedy ojciec wrócił i zobaczył co się stało, z rozpaczy wskoczył do stawu, bo na marne poszła cała jego ciężka praca. Mama skoczyła za nim  i go wyciągnęła. Jak mówiła nie trafił na źródło, bo gdyby trafił, to by się utopił.  

Po spaleniu została tylko krowa, ona była naszą żywicielką.  Byliśmy poniewierani, nie mieliśmy gdzie pójść, rodzina nas przygarnęła.  Na wschodzie ludzie pędzili bimber, mama ujawniła schron banderowców Ruskim i za bimber wywieźli nas za granicę, w rzeszowskie.  Na Rzeszowszczyznę przyjechaliśmy w 1944 r., ludzie nas przygarnęli koło Sanoka. Na tych terenach byli Łemkowie i Bojkowie. Długo tam nie byliśmy, bo tam nie było ani co jeść, ani  co robić. Z rzeszowskiego pojechaliśmy  dalej i osiedliliśmy się w Cieplicach nad Sanem. Tam  było dużo pustostanów i rodzice zajęli jeden z nich, prawdopodobnie AK przegoniła tubylców.  Mieszkaliśmy tam może z rok, pewnej nocy musieliśmy uciekać, bo ktoś strzelał, każdy się bał, uciekliśmy w krzaki. Ludzie się bali i każdy chciał wyjechać, wszyscy się gromadzili na torach i palili ogniska, piekli ziemniaki, każdy kombinował, żeby przeżyć. Krowę zabraliśmy ze sobą.  Pociąg formował się przez miesiąc. Było identycznie, jak w filmie „Sami swoi”. Pies się zgubił, krowa została. Jechaliśmy w wagonach, dziury były w podłodze, by ludzi i zwierzęta mogli się załatwić. Zwierzęta też jechały z ludźmi, bo by je ukradli. Nikt nie wiedział, dokąd nas wieźli. Była późna jesień, zimno. Jak się później dowiedzieliśmy - wieźli nas na ziemie zachodnie. Dowieźli nas do Środy Śląskiej, a stamtąd - samochodami do Lusiny, gdzie  w 1944 r. mieszkali jeszcze Niemcy. Ludzie zajmowali domy całymi rodzinami, bo się bali Niemców.  Przyjechaliśmy w grudniu, a stodoły były pełne zboża, więc ludzie młócili i mieli z czego żyć. Na wiosnę Niemcy musieli się wyprowadzić, to co dali radę wziąć na wózek, to wzięli. Wegetowaliśmy, ale nie było tak źle, bo mieliśmy krowę. Później dostaliśmy 7 ha w zamian za mienie zostawione na wschodzie.

Chleb piekliśmy sami, na swój sposób. Ciasto zarabiały kobiety, rozgrzewały drewnem piec i wkładały do niego na łopacie chleb. I tak powoli układaliśmy sobie życie w Lusinie.

Brat najstarszy skończył technikum, średni został nauczycielem, a najmłodszy pozostał w rolnictwie. Zaś ja postanowiłam się uczyć.  Ukończyłam szkoły podstawowe w Lusinie, Udaninie i Konarach.  Nikt nas nie woził, chodziliśmy pieszo po 5 km. Bardzo chciałam się uczyć. By pójść do ogólniaka uciekałam z domu, bo chciałam się w Środzie Śląskiej uczyć. Wtedy w internacie było potrzebne własne łóżko, a rodzice nie mieli pieniędzy i powiedzieli, że łóżka mi nie dadzą, więc uciekłam z domu.  Moja koleżanka mi pomogła,  pozwoliła mi spać w swoim łóżku. Wtedy rodzice się zlitowali i przywieźli mi łóżko. Ukończyłam 9 klas. To był okres, gdy zakładali spółdzielnie produkcyjne i wtedy ojciec powiedział: „Koniec twojej edukacji, bo nie mamy pieniędzy”. Wróciłam do domu i pomagałam w gospodarstwie.

Ale dla mnie to nie był koniec edukacji, bo uczyłam się korespondencyjnie. Mieszkałam na wsi, pracowałam w gospodarstwie, zawsze chciałam się uczyć.  W lutym 1955 r. wzięłam ślub cywilny, w Konarach. Wyszłam za mąż nie mając 18 lat. Mąż służył w wojsku w Bolesławcu, poznaliśmy się w pociągu. Po wojsku wrócił do mnie już jako mąż i w Lusinie zamieszkaliśmy.  On był bardziej zakochany we mnie, niż ja w nim. Rodzice męża nie wyrazili zgody na ślub i nie przyjechali. Ślub i tak odbył się, z weselem na 100 osób z mojej rodziny. Ciężko mi było z tym żyć. Pojechałam do teściów z książeczką stanu cywilnego, a teściowa powiedziała, że on ma jeszcze czas, więc jej nie pokazałam książeczki.  Po zawarciu związku małżeńskiego mieszkaliśmy w Jaroszowie, później w Strzegomiu, gdzie mąż dostał mieszkanie zakładowe z przydziału.

Kiedy urodziła się córka, postanowiliśmy pojechać razem do teściów. Wtedy teściowie przygarnęli nas z radością i byłam kochaną synową. Mamy  dwójkę dzieci –córkę Jadwigę i syna Hieronima. Mąż pracował w JZMO w Jaroszowie, później w kamieniołomach jako zaopatrzeniowiec, jeździł po całej Polsce, a ja utrzymywałam dom i pracowałam także na PKP, żebym mogła się uczyć korespondencyjnie.  Wymienialiśmy się przy dzieciach. Poszłam na kurs pedagogiczny i pracowałam w szkole w Jaroszowie. 32 lata przepracowałam jako nauczycielka. 20 lat uczyłam w szkole specjalnej, gdzie dyrektorem była Bernadeta Stańczyk.  W życiu przeszłam liczne ciężkie operacje, ale nie poddaję się.

Mówią, że są gwiazdy, które się zapalają na wigilię, gwiazda mojego męża Zdzisława  zgasła właśnie na wigilię - 24 grudnia 2006 r., a przecież rok wcześniej obchodziliśmy 50 rocznicę ślubu. Zapytacie zatem, jaka jest recepta na udane pożycie małżeńskie? Odpowiem: - Ktoś komuś musi ustąpić, bo do tanga trzeba dwojga. Nie ma tak, że tylko jedna osoba w związku ustępuje, bo to jest niewolnictwo. A co jest najważniejsze w życiu?  Najważniejsze jest dbać o własne zdrowie i kochać ludzi. I uśmiechać się do siebie nawzajem, bo wtedy jest więcej słońca wokół nas i w nas.

Wspomnienia pani Albiny Witkowskiej spisała - Grażyna Kuczer

 

Dodaj komentarz

Komentarze (0)