[WIDEO] Matki bohaterki: Janina Kardasz z gminy Strzegom

sobota, 26.12.2015 08:00 4261 0

Często zastanawiamy się nad tym, skąd po wojnie napłynęli mieszkańcy do naszego miasta. Odpowiedź znamy lecz brzmi ona bardzo lakonicznie - ze Lwowa, z Małopolski, z Litwy, z Białorusi. Losy przybyłych tu osadników to często wzruszający scenariusz filmowy, który nigdy nie został zrealizowany.

Poznajmy jedną z cichych bohaterek tamtych czasów, która ciężką pracą budowała swoją przyszłość na Ziemi Strzegomskiej. Pani Janina Kardasz urodziła się w 1924 r. w miejscowości Ozierany na Białorusi, w powiecie Nowogródek. Wychowywała się w rodzinie wielodzietnej o głębokich tradycjach chrześcijańskich. Rodzice mając sześcioro dzieci ciężko pracowali, by utrzymać rodzinę. Ale nie tylko oni - pracowały także dzieci. Pani Janina w wieku 5 lat, pomagała wujkowi w gospodarstwie w miejscowości Rodziukie, gdzie spędziła 4 lata pracując także w warsztacie tkackim w wiosce Kaszalewo. Mimo wielu obowiązków, rodzice dbali nie tylko o wychowanie dzieci w duchu wiary katolickiej, ale i o edukację w szkole, choć droga do niej była daleka. Pani Janina w wieku 9 lat rozpoczęła naukę w szkole. - Do szkoły trzeba było iść przez pola, lasy, błoto. Dwa lata byłam w szkole, a później mama powiedziała, żebym została w domu, bo w gospodarstwie jest dużo pracy. Wiosną musiałam paść krowy, z czasem miałam coraz więcej pracy, więc zaległości w szkole też były coraz większe. A później wstydziłam się wrócić, bo dzieci już wiedziały więcej – opowiada pani Janina i ze wzruszeniem dodaje: - Pamiętam, że w szkole wisiał portret marszałka Józefa Piłsudskiego. Pani nauczyła nas takiego wierszyka o nim: „Pan Prezydent Polski, co mieszka w Warszawie, on z obrazka na dzieci patrzy łaskawie”. Teraz wiem, że uczono nas w ten sposób miłości do naszej ojczyzny i jej wodza, bo była to polska szkoła czteroklasowa, ale chodziły do niej także dzieci prawosławne.

Czasy wojny pamięta dokładnie. - Raz rosyjskie - raz niemieckie wojska przychodziły i odchodziły. Ale wraz z wojskiem rosyjskim szły kobiety z dzieckiem na ręku. Prosiły, by dać im coś zjeść. Wiele z nich zostawiało swoje dzieci na Białorusi, bo nie były w stanie z nimi iść dalej. A Białorusini wychowywali je jak swoje. Nasza sąsiadka wzięła pod opiekę dziewczynkę - mówi, jakby chciała zaznaczyć, że tego w podręcznikach się nie wyczyta.

W toku działań wojennych Rosjanie pozostawiali też na Białorusi rannych żołnierzy. - Przydzielali ich białoruskim rodzinom pod opiekę. U nas była wielka rodzina, więc nam rannego nie przydzielili. Białorusini przywrócili do życia wielu Rosjan. Każdy się opiekował rannymi Rosjanami – i Polacy, i Białorusini i Żydzi. Wszyscy stanowili jedną rodzinę. Przetrwać pomagali nam partyzanci – byli bardzo dobrzy. Później był też inny problem - bandyci przebierali się za partyzantów i zabierali żywność, odzież. Jak sięgam pamięcią, zawsze były trudne lata na Białorusi - boso chodziliśmy, naftą paliliśmy, bo światła elektrycznego nie było. Jedliśmy co popadło. Ale jak byli partyzanci, to aż tak źle nie było – wspomina z łezką w oku.

Pani Janina wyszła za mąż w 1942 r., wybierając na męża swojego sąsiada. - Męża szybko zabrali na wojnę, a później został aresztowany za pomówienie, że spał podczas wachty. Skazali go na 8 lat i wywieźli nad Białe Morze. Tam, na zesłaniu był 3 lata, a później Polaków wywieźli do Polski i jego też. Pojechał do Poznania, później nad polskie morze i w końcu do Warszawy. W międzyczasie szukał naszej rodziny, znalazł moją siostrę i tu do niej przyjechał. W Strzegomiu była wtedy spółdzielnia szewska i tam się zatrudnił. Gdy pracował w „Dolbucie”, zrobił mi „wyzow”. Przyjechałam tutaj z dwójką dzieci w 1946 roku. Pamiętam, że trudno mi się było przyzwyczaić. Dobrze, że 6 moich sióstr zjechało na Dolny Śląsk. Na Białorusi wszyscy sąsiedzi stanowili rodzinę, każdy witał się z każdym przyjaźnie. Tu było inaczej. Po przyjeździe ja też szukałam pracy, bo trzeba było utrzymać rodzinę. Mamy z mężem czwórkę dzieci - 2 córki i dwóch synów. Żadnej pracy się nie bałam - 9 lat pracowałam na kruszarce w kamieniołomie bazaltu pod Krzyżówką, później - jako palacz c.o. w kotłowni przy ul. Dąbrowskiego i z tego stanowiska w 1984 r. przeszłam na emeryturę - w szybkim skrócie rekapituluje swoje życie.

W 2002 r. umarł mąż pani Janiny i od tego czasu mieszka z wnuczkiem, któremu też umarła matka, więc opiekują się sobą nawzajem. Pani Janina ma swoją filozofię życiową, której credo stanowi stwierdzenie: - Życie jest sprawą bożą. Jak Bóg pokieruje losem ludzkim, takim on będzie. Życie jednak należy przeżyć godnie. Ważne, żeby być człowiekiem prawym i nie robić drugiemu krzywdy. Moja mama tak właśnie żyła i przeżyła 96 lat, tak też żyję i ja.

Zachęcamy Państwa do obejrzenia materiału wideo, zapisu rozmowy z panią Janiną.

 

Dodaj komentarz

Komentarze (0)