7. Piknik Ziemniaczany w Lutyni to całkiem niezła okazja, by poznać historię zapomnianych mieszkańców tej wsi
Mieszkańcy Lutyni, urokliwej wioski niedaleko Lądka-Zdroju, dorobili się pięknej tradycji. Spotykają się co roku na pikniku, by wzmacniać swoje więzi sąsiedzkie. Lepszych placków ziemniaczanych nigdzie nie zjecie! Tak też było w sobotę, 9 września. Sprawdziliśmy! Liczymy na to, że nie pozwolą też, by zaginęła historia ich starszych sąsiadów, polskich patriotów, którzy żyli tu w czasach, gdy Lutynia była niemiecka. Rodzina Matejczyków zasługuje na pamięć. Oto kilka wspomnień o niej, które udało nam się zebrać.

Na Śląsku ZO dowodził Franciszek Kwaśnicki, który konspiracyjne komórki zorganizował w Berlinie, Harligerode w górach Harzu, Malmitz, Wrocławiu, Saltzgitten, Wiedniu i właściwie w Lutyni. Z rodziną Matejczyków uzgodnić to mieli Józef i Henryk Jonsztowie, z którymi Józef Matejczyk znał się prawdopodobnie z działalności w Towarzystwie Gimnastycznym „Sokół”, jeszcze zanim tu się przeniósł. Szczegółów historycy nie znają. Spróbowaliśmy dowiedzieć się więcej. Pomogły nam w tym wnuczki Józefa Matejczyka i jego żony, Elżbiety z Warzechów.

To nie było przecież wówczas takie oczywiste. Niemal w każdej śląskiej rodzinie istniały podziały. Oni mieszkali w Bytomiu, a w Oleśnie mieli hotel, który w 1920 roku udostępnili dla Polskiego Komisariatu Plebiscytowego. Gdy w marcu 1921 roku plebiscyt został sfałszowany i po III powstaniu śląskim ich majątki pozostały po stronie niemieckiej, wiadomo było, że muszą likwidować swoje interesy. Druga wnuczka Matejczyków, Małgorzata Jachowicz, potwierdza, że w jej rodzinie wszyscy byli Ślązakami, ale „za polskością byli od zarania”.
Dlaczego jednak wybrali niemiecką Lutynię? Prof. Gabryjelska wspomina, że dziadek chciał przenieść się na dzisiejszy wschód Polski, do Przeworska. Zawiózł tam nawet żonę, która – choć przesiąknięta polskością – przywiązana była do cywilizacji. „Legendy krążyły w domu, co ona zastała w tym Przeworsku. Jeszcze dziś to inna Polska, a można sobie wyobrazić, jak było wtedy... Oczywiście natychmiast dziadkowi wybiła z głowy ten kierunek. Miała inny pomysł: uciec od wszelkiej polityki” – mówi pani profesor. I jakimś cudem znaleźli dom w Lutyni.
Ktoś komuś z ich towarzystwa powiedział, że gdzieś w takim kącie, przy Czechach jest dom... To było duże, 40-hektarowe gospodarstwo, do tego 9 hektarów lasu. I tu zaczęli żyć jak farmerzy. „To był właśnie wymarzony koniec świata. Do tego z małym kościółkiem, a babcia była żarliwą katoliczką. Umysł miała jednak bardzo otwarty. Wydaje się, że tamte czasy były dla niej za ciasne. Jeszcze w Bytomiu zajmowała się handlem. Woziła cukier do Anglii. I choć dziadek był ponoć nawet współwłaścicielem kopalni, to ona zdecydowała o przeprowadzce” – mówi ich wnuczka.

Rodzina Matejczyków ma też inną zasługę... Gdyby nie dziadkowie pań Gabryjelskiej i Jachowicz, nie wiadomo, czy w ogóle pamiętano by w Lądku-Zdroju o Marii Sierpińskiej, Polce, która prowadziła tu w czasach niemieckich pensjonat. „U nas w domu o Sierpińskiej mówiło się po prostu Polka, często święta Polka. Trwała tu polskością. Jak Matejczyki. Gdy się tu przeprowadzili, to pierwszy kontakt jaki mieli, to od razu z Polką, z Sierpińską. Zapraszana była do Lutyni na niedzielne obiady. Dziadek wysyłał po nią wówczas bryczkę” – opowiada pani profesor.
W końcu spytaliśmy o wojnę, o ważny punkt konspiracyjny Armii Krajowej w domu jej dziadków. Niestety... „Tego nie wiem. Kto mi to miał powiedzieć? Dziadek zmarł, gdy miałam 9 lat...” – usłyszeliśmy. A wuj, Antoni, który był w sowieckiej niewoli? Tu dowiedzieliśmy się więcej. „Tak, najpierw przeprowadzał Żydów przez zieloną granicę, a potem trafił pod Stalingrad... Po wojnie do Lutyni przyjechali nawet jacyś Żydzi. Szukali Matejczyków, Antona... W Lutyni powiedzieli im, że nie znają takich. Naszej rodziny rzeczywiście już tam nie było” – mówi bratanica.
Syn polskich patriotów poszedł do niemieckiej armii, bo musiał! Był z Wehrmachtem pod Stalingradem, z niewoli wrócił w 1948 roku, o czym zaraz opowiemy więcej. Jeszcze w czasie wojny w Lutyni Matejczykowie ukrywali polskich więźniów z obozów. „Jako tzw. niemieckie bauery. Moja ciotka mogła z Oświęcimia brać ludzi do pracy. Widziałam potem listy, choćby od jakiejś Zosi, do babci, do ciotki, do dziadka, z podziękowaniami za to, że u nich znalazła szczęście, bo przeżyła” – wspomina pani Krystyna. Ale przyszedł rok 1945...
„Przyjechali ludzie ze Wschodu. I oni byli ci lepsi. Do Matejczyków trafili szabrownicy. Wtedy dziadek został strącony ze schodów i miał złamane wszystkie żebra. Przez jednego z takich Polaków. I nazwisko dziadkowi nie pomogło, imię, to, że mówił po polsku...” – takie wspomnienie zostało w rodzinie pani profesor. I jeszcze jedno: – Krysiu, pan Bóg nie rozumie po niemiecku... Tak miał mówić Józef Matejczyk. Dodawał wtedy: – Krysiu, dwa razy się modlimy. Raz za to, coś się modliła po niemiecku i Pan Bóg tego nie rozumiał. Drugi raz, bo po prostu po polsku.

Czy ojciec pani Małgorzaty mówił jej coś o tym? „Nie chciał za bardzo opowiadać, ale jak bardzo go prosiłam, to mówił, że było strasznie. Na froncie ojciec zajmował się końmi. Mówił, że strzelał, ale tylko w takiej sytuacji, gdy wiedział, że jeśli tego nie zrobi, to zginie. Strasznie się bali, dostawali wódki, żeby mogli odpocząć, usnąć. Do niewoli na Syberię szli prawie miesiąc, gdy pozwalali im się zatrzymać, wstawała połowa z nich. Reszta zamarzała. Jedli jeden drugiego, żeby przeżyć...” – tyle możemy się dowiedzieć o jej „ojcu z Wehrmachtu”, polskim patriocie.
Antoni Matejczyk opowiadał też córce, że Rosjanie to... wspaniali ludzie. Dzielili się z nim tym, co tylko mieli. I potem opowiadał, że gdyby wiedział, że jak wróci, to go Polska tak przyjmie, to by nie wrócił. A on tak tu ciągnął... Wrócił w 1948 roku. Przewieźli go z Rosji do Niemiec, do Berlina, a on przez dwie granice: z Niemiec do Czech i z Czech do Polski, przyjechał do Lądka. Nawet siostry go wtedy nie poznały. Był tak zarośnięty, zmęczony, nie mówił ani po polsku, ani po niemiecku, tylko po rosyjsku.
„Niedaleko Granicznej, jak się idzie do Lutyni, na dole był budynek ubecji. I ktoś doniósł, może któryś z sąsiadów, że u Matejczyków jest szpieg. I zaraz mojego tatę zwinęli. Trzy miesiące siedział w karcerze zanim się wyjaśniło, kim jest. Moja mama spotykała się z jego siostrami. Kiedyś Gertruda przyleciała i mówi: – Chodź, mój brat się odnalazł i mamy święto!. Mamusia poszła, spotkali się, spojrzeli na siebie... Moja mama była piękną kobietą, ojcu też niczego nie brakowało. I tak zaczęła się wielka miłość” – opowiada pani Małgorzata. Ale to już inna historia.
Nowi mieszkańcy Lądka-Zdroju i okolic nie szanowali Antoniego. Nie rozumieli, kto to jest autochton czy Ślązak. Często słyszał, że jest Szwabem. Nie mógł znaleźć na miejscu żadnej pracy. Nawet nie pozwolili mu zamiatać ulic. Wyjechał w Polskę, potem rodzice pani Małgorzaty się rozwiedli. „Tato wrócił do Lutyni. Odzyskał gospodarstwo, w którym wcześniej mieszkali dziadkowie. Miał sto owiec, hektary lasów i łąk. Eksploatował też kamieniołom. Bazalt woził do Kłodzka na drogi. Siostra z Norymbergi pomogła mu kupić część maszyn” – opowiada jego córka.
Od siostry dowiedział się też jednak, że Niemcy wypłacają odszkodowania wszystkim, którzy przeżyli sowiecką niewolę. Musiał jednak po nie wyjechać do Niemiec. A że był samotny i już miał swoje lata, to wyjechał. Miał płakać, że nie może darować tego, że Hitler zabrał mu najpiękniejsze lata. „Myśmy nie chcieli przejąć gospodarki, ojciec musiał ją więc przekazać państwu. Pamiętam, że na podanie musiał nalepić znaczki skarbowe za 5 tysięcy złotych. To były moje dwie pensje w Uzdrowisku” – mówi córka. Antoni w 1974 roku przeniósł się do Niemiec.
Ale może on mówił coś o placówce Armii Krajowej w domu rodziców? „Opowiadał mi, że zanim poszedł na wojnę, to AK-owcy zatrzymywali się u dziadków w Lutyni, nocowali tam i tata ich przeprowadzał do Javornika. Nie znam szczegółów, ale mówił, że chodził, często tam chodził. Pomagał też nosić ciężkie rzeczy, plecaki. Bo to były i kobiety, i mężczyźni z Warszawy, którzy przez Czechy chcieli dostać się na Węgry i dalej na Zachód. Boli, że w okolicach Lądka rodzina ze Śląska prowadziła placówkę Armii Krajowej i właściwie nikt nic o tym nie wie” – dodaje.
„Nie wszystko się przy mnie mówiło. Gdy nawet się dopytywałam, to słyszałam, że jeszcze mam czas, że jestem jeszcze za mała. Dużo rzeczy świadkowie zabrali ze sobą do grobu.... Nie dziwię się, że po tym, co mój tata przeżył, nie chciał wracać do wojennych wspomnień” – mówi Małgorzata Jachowicz. Jej ojciec umarł w 25 września 1990 roku w Lądku-Zdroju, bo częściej był w Polsce niż w Niemczech. Jeździł tam tylko, by odebrać emeryturę . „Zawsze mówił, że obojętnie gdzie umrze, to mamy go pochować w Lądku” – kończy pani Małgorzata. [kot]
Zdjęcia pochodzą z prywatnego archiwum Małgorzaty Jachowicz. Rozmowy z Krystyną Gabryjelską i Małgorzatą Jachowicz ukazały się w pełnej wersji w miesięczniku PrzyLądek Historii.
Komentarze (1)