Piława Górna: wiek doświadczeń

poniedziałek, 18.4.2022 07:30 5394 7

Życiowy bilans? Sześcioro dzieci, dwanaścioro wnucząt i szesnaścioro prawnucząt. Pani Emila Szcześniak ma sto lat i solidne podstawy, żeby dzielić się refleksjami. Specjalnie dla piławian odsłania kulisy rodzinnej sagi. Tak niespodziewanych zwrotów akcji i wojennych perypetii nie wymyśliłby najlepszy scenarzysta. Burzliwe koleje losu wyreżyserowało samo życie.

Jak się pani podobały setne urodziny?

Byłam bardzo mile zaskoczona, bo dzieci przygotowywały przyjęcie po kryjomu. Nie trzeba było robić tyle szumu wokół moich urodzin… Było chyba kilkudziesięciu gości. Przyszło nawet trzech księży. Mam dwa imiona: Michalina i Emila. Podstawówkę skończyłam z Emilią na świadectwie. Michalina to pamiątka po mojej babci, która przyjaźniła się z pokojówką o tym imieniu z pobliskiego dworu. Mamusi się ono nie podobało. Jak wychodziłam za mąż, trzeba było mieć metrykę chrztu. Urzędnik na świadectwie ślubu napisał już tak, jak zostałam ochrzczona: Michalina Emila. Kiedy przyszły do mnie w odwiedziny dwie koleżanki z „Bobo”, były zaskoczone, że ksiądz w kościele tak zapowiedział moje urodziny. Dla nich zawsze byłam Emilią.

                                                                                                                                     W żałobie, po śmierci mamy

                                                                                                                               Mama Rozalia z domu Zębala


Zna pani receptę na długowieczność?

Proszę pana, moja mama wiecznie nade mną płakała, że umrę, taka byłam byle jaka. Pamiętam, jak przyniosła mnie na rękach do szpitala, kiedy w wieku pięciu lat zachorowałam na żółtaczkę. Oparła mnie o kanapę, a ja zsunęłam się, bo byłam bardzo zmęczona. Mamusia narobiła wrzasku, że umieram, a ja przeżyłam. Od tamtej pory wiecznie o mnie drżała. Mama była położną w Połańcu nad Wisłą, gdzie mieszkaliśmy. Zmarła, kiedy miałam 15 lat. Ojciec z bratem mieszkali już wtedy w Gdyni. Brat uczęszczał do szkoły handlowej. W Połańcu mieliśmy ładny, nowo wybudowany dom. Wykańczaliśmy, go żeby lepiej sprzedać i kupić coś w Gdyni. Po śmierci mamy nie miałam po co tam wracać, więc zamieszkałam niedaleko u babci, we wsi Mietel, gdzie się urodziłam (w pobliżu Pacanowa, w województwie świętokrzyskim). Uczyłam się u sióstr. W szkole zawodowej panowała dyscyplina. Nie wolno nam było na przykład kręcić sobie włosów. Mnie się same kręciły, w nocy, kiedy spałam. Do szkoły chodziłam na piechotę. Kiedy skończyłam edukację, wyjechałam do ojca i zamieszkałam na ulicy Morskiej.

                                                                                                Czas nauki w szkole zawodowej w Stopnicy prowadzonej przez siostry zakonne

W Gdyni?

Tak, zatrudniłam się w pracowni krawieckiej, gdzie z Paryża sprowadzano piękne rzeczy w modnym fasonie, ale nie podobało mi się tam. W Gdyni był taki zwyczaj, że po kościele chodziło się popatrzeć na obce statki, które właśnie przypływały do portu. Wolno było wejść i zwiedzić jednostkę. To miłe, ale tęskniłam za domem. Wówczas koleżanka napisała mi, że dla dziewcząt, które ukończyły naszą szkołę, otwierają pracownię krawiecką na wielką skalę. Przekonywała mnie, że kiedy wrócę, zajmiemy pierwsze miejsce w przedsiębiorstwie. Wróciłam.

                                                                                                         Z ojcem i macochą, na tle polskiego statku pasażerskiego „MS Batory”

Plany pokrzyżowała wojna?

We wsi pojawili się Niemcy. Zamieszkali u nas. Ze starego, drewnianego domu babci zrobiono stajnię, a dawne pomieszczenie dla konia, zaadoptowano na nasze mieszkanie z osobnym wejściem. W domach kwaterowano po pięciu, sześciu żołnierzy. Trafiliśmy na porządnych ludzi, oprócz jednego, który sprawował pieczę nad resztą. Z czasem zastąpił go jakiś młody sportowiec, a z nim to już w ogóle nie dało się porozmawiać. Taki był z niego zakuty germaniec. Na jego miejsce przyjechał kolejny. Okazało się, że są przyjaciółmi ze studiów. Kiedy spotkali się, radości nie było końca. Niemcy mieszkali u nas może sześć tygodni. Potem odjechali na front wschodni. To byli bardzo uczciwi ludzie. Nie wiem, jak można było porobić z nich takich drani? Co oni wyrabiali później!

                                                                                                                                     Brat Bohdan


Okupacja minęła szczęśliwie?

To nieprawda. Brat skończył szkołę i został buchalterem. Już nam się zdawało, że będzie dobrze, aż przyszedł list z Gdyni. - Milu, tu jest okropnie. Wywożą ludzi do Niemiec. Mnie każą podpisać volkslistę - pisał brat. Długo się uczył i bardzo dobrze znał język niemiecki. Niech chciał trafić na front czy do więzienia za odmowę, więc uciekł z Gdyni. Niestety, zachorował podczas epidemii tyfusu. Ze szkoły zrobili szpital, bo już nie było miejsca dla chorych. Ludzie umierali po domach. Kiedy bratu się pogorszyło, zawiozłam go do Staszowa. Trafił na dobrą opiekę i wreszcie wyzdrowiał. Po powrocie do Połańca znów dostał gorączki. Zaczął nawet majaczyć. Wtedy już wiedziałam, że umrze. Zaopiekował się mną Tadeusz, brat mojej koleżanki. Pomagał we wszystkim. Okna oszklił, co trzeba było, to robił. Zostaliśmy parą. Zaszłam w ciążę. W czasie żniw przyjechali Niemcy i zrobili zasadzkę przy młynie, który należał do jego rodziny. Ludzie porzucili furmanki i pouciekali. Tylko Tadeusz stał na moście i jakby czekał na mnie. Znów zostałam sama. Niedługo potem urodziłam pierwsze dziecko.

                                                                                                                       Mąż Feliks. Zdjęcie z czasu pracy przymusowej w Niemczech


Jak trafiła pani do Piławy Górnej?

Szyłam na maszynie. Nawet miałam dziewczyny do nauki. Pod koniec wojny szyłam również partyzantom, ale na kilka dni przed wkroczeniem Rosjan przyszli do nas uzbrojeni mężczyźni i wszystko zabrali, razem z maszyną. W tamtych stronach życie stało się bardzo ciężkie. Ludzie zaczęli opuszczać Połaniec. Przychodziła do mnie szyć moja przyszła szwagierka. Jej ojciec remontował kuchnię i zainteresował się cegłami, które leżały niepotrzebne przed domem. Powiedziałam, żeby sobie zabrał. Przysłał syna, który wrócił akurat z przymusowych robót w Niemczech. Tak się poznaliśmy. Był wysoki, przystojny. Pobraliśmy się, a kiedy dostaliśmy list, że w Piławie Górnej zwolniło się miejsce dla pracownika straży przemysłowej, mąż nabrał chęci i pojechał na rekonesans. A już miał jechać do Krakowa, żeby sprzedać mój pierścionek z brylantem i kupić dla nas krowę… Wreszcie wrócił, szybko uwinęliśmy się i (z dwójką dzieci, w ciąży) opuściłam rodzinne strony. Musiałam, bo tam nie było z czego żyć.

                                                                                                                        Po przyjeździe do Piławy (1948)


Szczyt urodzinowego tortu zdobiła maszyna Singera, pani narzędzie pracy…

W domu w Piławie miałam pracy pod dostatkiem. Nie dosypiałam, nie dojadałam, a zarabiałam. Mąż jednak dostawał grosze, a dzieci chodziły już szkoły średniej, więc zatrudniłam się w „Bobo”. Pół zakładu to były moje klientki. Kiedy weszłam na halę, aż powstawały. Taśmowa była fajna. Tak mnie potraktowali, że dobrze się czułam. Wkrótce potem wzięli mnie do szkoły przyzakładowej. Dobrze mi było, dziewczęta mnie lubiły, a matki zaczepiały na ulicy i dziękowały. W wakacje pracowałam we wzorcowni. Bardzo dużo jeździłam w delegacje. Często wyjeżdżałam. To do Poznania na targi, to do Krakowa lub gdzieś nad morze, gdzie akurat zjeżdżały się komisje z zakładów. Zabieraliśmy dzieci, którymi trzeba było się opiekować.

To jaka jest recepta na długie życie?

Nie wiem. Chyba modlitwa. Zasypiam przy różańcu. Ciężkie miałam życie. Dziwię się, że przeżyłam tyle lat. Dawniej nie było czasu nawet, żeby się pomodlić. Kiedy kupowaliśmy dom w Piławie Górnej, musieliśmy dać mieszkanie lokatorce. Po drugiej stronie korytarza przez 10 lat mieszkała z nami taka babcia. Miała mieszkanie, poddasze, kuchenkę. Pomagałam jej, a i tak zawsze czuła się pokrzywdzona. Całe życie myślała o sobie. Nie miała rodziny i nie wiedziała, co to zmęczenie. Później teść był tu 10 lat. Wszyscy się opierzyli u mnie, a później zaczęli pracować i odlecieli w świat.

Nie wracają, choćby po poradę?

Dzisiaj młodzi są mądrzejsi od starych, ale nie powiem, bo jak trzeba, nie traktują mnie byle jak. Syn to bardzo dobry człowiek. Mam naprawdę fajną rodzinę. Wnuki często dzwonią, przychodzą i rozmawiają ze mną. Jeden przywiózł mi nawet fotel z wysuwanym podnóżkiem. Niespecjalnie udzielam im porad i rzadko dzielę się życiowym doświadczeniem, bo mi się nie zawsze wszystko podoba. Chciałabym, żeby było tak, jak ja uważam, a bywa inaczej.   

Liczyłem, że może poda pani jakiś przepis na cudowną dietę lub chociaż na zdrowy chleb, koniecznie razowy...

Sama piekłam chleb. O, jaki był piękny! A jakie ciasto! Miałam dobry piec w Połańcu. Kaflowy. Były tam takie duże blachy na drożdżowe ciasta. Kiedy syn się urodził i koleżanki przychodziły mnie odwiedzić, w pewnym momencie skończyły się ciastka. Mąż zaproponował, że upiecze placek, tylko żebym mu podpowiadała, jak. Patrzyłam z łóżka, jak krzątał się po kuchni. Wziął ogromną stolnicę i rozrobił ciasto. Wyrosło bardzo wysokie.

Pani ulubione zajęcie?

Bardzo lubię czytać książki i oglądać telewizję. Fascynują mnie filmy dokumentalne o dawnych cywilizacjach, a ostatnio oglądam tureckie seriale. Ważne są dla mnie ludzkie przeżycia. Śledzę uważnie bieżące informacje i często dyskutuję o polityce. Pasjonują mnie też krzyżówki. Rozwiązuję je czasem do północy. Dawniej więcej czytałam. Praktycznie wszystko, co wpadło mi w ręce. Nie mogłam się oderwać od książek. Czytałam nawet pod kołdrą.

                                                                                                                                                 Zdjęcie do legitymacji szkolnej
                                                                                                                                    W wieku przedszkolnym

O czym pani marzy?

Chciałabym jeszcze tylko pojechać do sanktuarium w Wilnie. Nigdy nie miałam okazji, a całe życie o tym marzyłam. Ostatnio nawet dostałam obraz Matki Boskiej Ostrobramskiej. Za to w zeszłym roku odwiedziłam Połaniec. Od czasu sprzedaży rodzinnego domu, nie przestąpiłam progu dawnego mieszkania choćby na krok. Nie, żebym się zaparła, ale po prostu nie było okazji. Pojechał z nami najstarszy syn Bohdan. Niestety, pomylił drogę. Zamiast objechać remizę na rynku i zjechać w dół, skrócił sobie trasę. Przed domem zatrzymaliśmy się wieczorem. Nagle pojawiają się funkcjonariusze i grożą nam karą za zlekceważenie przepisów drogowych. Tak się zdenerwowałam, że już nie chciałam wchodzić do środka. - To chłopak tu urodzony. Dwóch lat nie miał, jak stąd wyjechał i teraz wrócił, żeby odwiedzić rodzinne strony - mówię im. Dom widziałam tylko z zewnątrz. Odnowili go, ale już nie jest taki ładny, jak dawniej. Zrobili niższy dach. Nasz był piękny, wysoki. Do tego ogród z różami. Ganek miał ławeczki rzeźbione w drewnie. A teraz takie dziadostwo…

UM Piława Górna

Przeczytaj komentarze (7)

Komentarze (6)

Ncza wtorek, 19.04.2022 09:05
Piękna historia! Pozdrowienia dla Pani Mili z Niemczy :-)
Emilia Szczęśniak czwartek, 24.11.2022 20:52
Serdecznie dziękuję wszystkim za miłe słowa życząc...
poniedziałek, 18.04.2022 21:01
Piękny opis. Z tej opowieści mógłby powstać film. Dziekuje
Tadek Klesk. wtorek, 19.04.2022 07:21
Wspaniala opowiesc, czyta sie z zapartym tchem. Znalem jubilatke, duzo...
Spartanczyk animator artystyczny czwartek, 21.04.2022 02:08
Brawo dla Redakcji za doskonały scenariusz do VIDEO SAGI O...
wtorek, 19.04.2022 08:46
Tyle lat i taki jasny umysł. Brawo!