Juliusz Chrząstowski: Zagrałbym kobietę

piątek, 25.5.2018 15:54 3712 0

Z Juliuszem Chrząstowskim, aktorem Narodowego Starego Teatru w Krakowie siadamy w wielkiej witrynie restauracji z widokiem na świdnicki rynek. Fotele w obiciach z ciemnozielonego pluszu, wokół zabytkowe kamienice, spacerujące gołębie. Artysta sączy świdnickie piwo, właśnie skończył zajęcia z młodzieżą w ramach Alchemii Teatralnej.

Trochę jak w Krakowie?
Nigdy nie szukam tu Krakowa. W Świdnicy jestem średnio raz w miesiącu, by poprowadzić Alchemię Teatralną. Cenię świdnickie życie toczące się wolniejszym rytmem, wielkie miasta narzucają tempo. Zaledwie dziesięć kilometrów stąd zaczyna się zupełnie inny świat - okolice Zagórza, Wielka Sowa, Ślęża – góry, lasy, widoki, czyste powietrze. To jest niezwykle cenne.

Kiedy myśli Pan: Świdnica, jakie obrazy pojawiają się w głowie?
Wszystkie wspomnienia z dzieciństwa kojarzą mi się ze Świdnicą, wspaniałe, beztroskie lata. Podwórko za żelaznym mostem przy drodze wyjazdowej na Wrocław. W centrali nasiennej było wiele zakamarków, bawiliśmy się w chowanego, podchody, zakładanie klubów, jeździliśmy rowerami na szaber poniemieckich czereśni. Podstawówka, liceum, pierwsza miłość, druga miłość, która okazała się tą na całe życie. Z żoną Martą mieszkaliśmy na jednej ulicy, chodziliśmy do tej samej podstawówki. W trzeciej klasie liceum zaczęliśmy ze sobą chodzić. I tak całe życie ze sobą, aż do dzisiaj. I pewnie do końca. Mieszka tu moja mama i Marty, nasi ojcowie już odeszli, jak zawsze w takich sytuacjach za wcześnie.

Ulubione miejsca?
Lubię spotkać się na Rynku, polecam kawę w Barocafe przy Kościele Pokoju. Zawsze miałem poczucie, że w Świdnicy są niezwykle fajni ludzie, towarzyscy i zwyczajnie dobrzy. A mam porównanie, bo często bywam w Warszawie, mieszkam w Krakowie, studiowałem we Wrocławiu, zaczynałem karierę w Łodzi – żyłem tam sześć lat. I kiedy porównuję, to są zupełnie inne zabory, co nie pozostaje bez wpływu na mentalność mieszkańców. Świdnica jest tyglem kulturalnym, żyje tutaj mnóstwo osób napływowych o otwartych umysłach, tolerancyjnych, ciekawych innych ludzi. Od kilku lat mam kontakt z coraz to nowym pokoleniem młodzieży przychodzącej na zajęcia z Alchemii Teatralnej. Widzę, jaka to świetna młodzież.

Przychodzi pewnie do Pana elita.
Albo ci inni - poszukujący, ci co mają odwagę wejść na scenę. Teraz już przychodzi pokolenie dzieci moich kolegów z klasy (śmiech). Dużo czerpię z ich energii, młodzieńczości. Ja z kolei opowiadam im, jak się robi teatr, jaką niesamowitą jest przygodą. Sam taką przeżyłem mając naście lat.

Gdzie Pan połknął bakcyla teatralnego?
Tu, w tym budynku (wskazuje na świdnicki teatr). W siódmej klasie podstawówki wychowawczyni dała mi Gałczyńskiego: idź na konkurs recytatorski. I potem już sam szperałem. Wciągnęło mnie, zacząłem grać w teatrze amatorskim, to był rodzaj uzależnienia. Do dzisiaj pamiętam, jak obecna wicedyrektor Bożena Kuźma, sześć lat starsza, wypychała mnie kiedyś na scenę, dawała rady, jak rozgrzać aparat mowy. Wspominam też trzydniowe konkursy recytatorskie w Wojewódzkim Ośrodku Kultury w Dzierżoniowie, połączone z warsztatami, w jury aktorzy z Warszawy i Wrocławia, siedziało się z nimi po nocy, gadało o sztuce, podpytywało, jak zdać do szkoły teatralnej. Przesiąknąłem tym ogromnie.

Alchemię Teatralną prowadzi Pan ze względu na posłannictwo krzewienia kultury teatralnej, wychowywanie przyszłych widzów czy z sentymentu?
Może to zabrzmi naiwnie, że niby jestem taki Tomasz Judym, ale głęboko wierzę, że to co robię od dziesięciu lat pod szyldem Alchemii ma głęboki sens. Zaczynaliśmy w 2000 roku z projektem edukacji teatralnej, wspólnie z Haliną Szymańską i Bożeną Kuźmą, to jest nasze dziecko, wspólny pomysł. Czuję się zobligowany, żeby to kontynuować. Potem przerodziło się to w Alchemię Teatralną - projekt, który co roku ubiega się o granty ministerialne.

Jak pracuje się z młodzieżą? Nie chcą czytać lektur. Czują teatr?
Trzeba do nich umieć trafić. Pewnie, że nie będą dziś czytać trenów Kochanowskiego. To ich średnio obchodzi. Często siedzimy i gadamy, oni pytają mnie, jak to jest budować rolę, być kimś innym. Opowiadam im o spektaklu, w którym gram Władysława Broniewskiego. Oni go nie znają, więc opowiadam, że najpierw był legionistą, dostał Virtuti Militari od samego marszałka, potem został komunistą i ten sam marszałek zamknął go w Berezie Kartuskiej. Potem umarła mu żona, został głównym poetą socjalistycznej ojczyzny, pisał produkcyjniaki o śmierci Stalina, po czym zagazowała mu się córka i napisał najpiękniejsze wiersze do córki, porównywalne z trenami. I wtedy przechodzę do trenów i mówię im: zobaczcie, jakie cudowne jest, że mogę tego Broniewskiego grać na scenie, być facetem, którym nie byłbym na co dzień. To jest cała magia teatru: że jestem pijakiem, żołnierzem, babiarzem, komunistą i poetą. To są niezwykłe spotkania, znajomości na lata. Będąc w Świdnicy spotykam ludzi, którzy byli w grupie teatralnej pięć lat temu, osiem, trzynaście. Zawsze mamy o czym pogadać. Najciekawsze jest to, że oni zazwyczaj chcą mi się pochwalić, co ostatnio ciekawego wiedzieli w teatrze. A ja wtedy się cieszę, że zostali konsumentami kultury, czyli projekt działa.

Czym zajmujecie się w Alchemii Teatralnej?
Prowadzone są warsztaty teatralne z trzema grupami wiekowymi w przedziale 15-19 lat: zajęcia teatralne z aktorstwa, zajęcia z ruchu scenicznego - z Wrocławia przyjeżdża Tomasz Dajewski, zawodowy mim, zajęcia z dźwięku, wydobywania głosu prowadzi Dominik Strycharski, zawodowy muzyk, warsztaty z dramatopisarstwa, dramatu teatralnego prowadzi Mateusz Pakuła, młody reżyser i dramaturg krakowskiej szkoły. To kompleksowa, zróżnicowana oferta, spotkania z różnych dziedzin teatru. Co roku w czerwcu staramy się te wszystkie doświadczenia zebrać w postaci premiery na zakończenie sezonu.

Co to będzie za spektakl?
Do tej pory celowaliśmy we współczesny dramat, współczesne teksty. W tym roku na nowo zainteresowałem się „Balem w operze” Tuwima. Zobaczyłem, że choć napisał to w 1937 roku, nic się nie zdezaktualizowało, zaczęło na nowo działać, jako opis apokaliptycznego zamętu, który nas ogarnia, kultu pieniądza, bożków, świata show biznesu czy popkultury, pewnego blichtru, który uwielbiamy jako ludzie. Nie byłem pewien, jak młodzi zareagują, ale kiedy im poczytałem ten poemat, poopowiadałem o nim, oni strasznie się w tego Tuwima wkręcili. Oczywiście nie zrobimy całości, bo to bardzo długi poemat, ale fragmenty dotyczące bezpośrednio opisu świata, który oszalał w związku z balem w operze. Wszyscy chcą być na tym balu, bo opera to jest inny świat: futra, snobizm. Młodzieży bardzo ten tekst się podoba, są zdziwieni, że pochodzi sprzed ponad osiemdziesięciu lat.

Będzie trochę politycznie?
(śmiech) Nie ukrywam, że jestem dość ostry w tym, co mówię publicznie na temat świata, w którym żyjemy. Gram też w teatrze w spektaklach, które raczej nie są estetyzujące, lecz mocno nazywają rzeczy po imieniu, opisują dzisiejszy świat i człowieka. Nawet wystawianym klasycznym tekstom dodaje się współczesnego kontekstu, jeśli mają one być żywe, poruszać i dawać do myślenia. Wyrosłem z takiego nurtu i pracuję w nim z młodzieżą. To nie jest teatr lekki, łatwy i przyjemny. Uczę ich, że według starych dobrych kanonów starożytnych teatr ma mieć coś ważnego do powiedzenia, jest metaforą, lustrem, które przystawiamy ludziom siedzącym na widowni. Wystarczy że postawimy je pod innym kątem i obraz rzeczywistości zniekształca się, a gdy rzucimy kamyczek to lustro się rozbije, pokazując tymczasowość lub fasadowość postaw ludzkich.

Jest Pan aktorem z misją? Teatr ma zmieniać ludzi?
Nie interesuje mnie teatr letni, lekkie objazdowe komedie, które można zobaczyć na prowincji. Nigdy w takich nie występowałem i mam nadzieję, że nie będę musiał. Uważam, że w dzisiejszych trudnych czasach, paradoksalnie, teatr stał się ważnym medium, niezwykle żywą dziedziną sztuki. Jeśli ktoś w ostatnich sezonach nie był w krakowskim Starym Teatrze, to nie jest w stanie zrozumieć, o czym ja mówię – przepływie energii między sceną a widownią, jakimś rodzaju wspólnoty z widownią. To są fantastyczne chwile dla mnie jako artysty.

Kiedy najbardziej czuł Pan tę publiczność?
We „Wrogu ludu” Ibsena gram doktora Stockmanna, który chce ogłosić całemu światu, że główna atrakcja uzdrowiskowego miasteczka czyli woda, jest skażona. Na szalę rzuca karierę lekarza, dobro rodziny. Smaczku dodaje fakt, że burmistrzem miasta jest jego rodzony brat, więc on tym bardziej chce, by prawda ujrzała światło dzienne. W słynnej scenie w czwartym akcie Stockmann wygłasza mowę na zebraniu mieszkańców miasteczka, a ci krzyczą: won z miasta. Ja improwizuję monolog do ludzi, trochę jako Stockmann, trochę jako aktor i obywatel. O demokracji, faszyzmie, smogu, życiu turystów w Krakowie. Zagrałem to już kilkadziesiąt razy, co mnie bardzo wiele kosztowało. Prowokuję publiczność, a oni różnie reagują. Podczas spektakli ludzie dali się porwać, unieść, wychodzili, trzaskali drzwiami. Raz wszedł mi na scenę facet w ciężkich butach i zaczął przemowę nacjonalistyczną. Inny wyszedł z hukiem, ale po kilku dniach przyszedł z różą tłumacząc, że on chyba nie zrozumiał.
Z kolei w teatrze w czeskiej Pradze opowiadałem Czechom najpierw o kreciku i „Szpitalu na peryferiach”, a potem pojechałem, że mój ojciec w 1968 roku był w czołgu, który zaatakował Czechosłowację, a mój dziadek za Piłsudskiego w 1938 roku zajmował Zaolzie. W powietrzu zawisła straszna siekiera. Potem powiedziałem, że nie, dobra, żartuję, i dałem gościowi w pierwszym rzędzie prezent – plastikowy czołg. Jakaś pani odezwała się, by wzorem pewnego czeskiego performera, który wieczorem polskie czołgi pomalował na różowo, podobnie potraktować ten czołg. Potem ten pan przesłał mi zdjęcie na Facebooku jak stoi z różowym czołgiem z podpisem: pomalowałem (śmiech).

Jaka jest aktualnie sytuacja w Starym Teatrze? Aktorzy protestowali przeciwko zmianie dyrektora. Rozgrywał się dramat. Podobnie jak we wrocławskim Teatrze Polskim, w którym Pan zaczynał, dorobek został zaprzepaszczony.
Ten dramat nadal się rozgrywa. Różnica między nami a Teatrem Polskim polega na tym, że tam zaorano repertuar, tego zespołu już nie ma. Natomiast my jako zespół ostaliśmy się. Po dobrej zmianie nowa dyrekcja nie zrzuciła z afiszu tych starych tytułów, pozwoliła nam je grać. Wystawiamy „Wesele” Klaty w takiej samej obsadzie, „Wroga ludu”, gramy w spektaklach Moniki Strzępki: „Nie-boska komedia”, „Tryumf woli”, „Bitwa warszawska 1920, „Kosmos” Krzysztofa Garbaczewskiego, „Kopciuszka” Anny Smolar. Coraz trudniej się je gra, ponieważ część młodych aktorów odeszła z zespołu do Warszawy, przyjeżdżają jednak jako gościnni aktorzy. I tym bardziej nie ma biletów, tym bardziej żywiołowo ludzie fetują na widowni. Jest jedno ale – nie ma żadnych nowych planów. Żadni reżyserzy, którzy mają jakąś pozycję w tym kraju, nie chcą legitymizować nowej dyrekcji. Ostatnie premiery są na bardzo niskim poziomie artystycznym, przypadkowe. Po kilku spektaklach widzowie wysmakowani, przyzwyczajeni do jakości widzowie nie chcą ich oglądać. Statek płynie jeszcze na pełnych obrotach i na pełnym morzu jest pięknie, ale silniki są coraz bardziej wygaszane i za chwilę zaczniemy dryfować. To sytuacja bardzo niebezpieczna, będąca jedną wielką niewiadomą. Repertuar znamy tylko do czerwca. Nikt z nas nie wie, co będzie od września, czy ktoś przyjdzie po rozum do głowy, czy te zabiegi rady artystycznej, która podejmuje rozmowy z nową dyrekcją i zaproponowała kształt nowego sezonu artystycznego w imię starych i dobrych idei znajdą posłuch, czy też będziemy dalej tak dryfować jak Morawski w Teatrze Polskim, od jednego złapanego przypadkiem reżysera do drugiego. To jest mało spektakularne, media przestały się już nami interesować.

To nieciekawa atmosfera do pracy?
Jako aktor narodowej sceny, nie miałem w zeszłym sezonie żadnej premiery, pierwszy raz w życiu. Rok mogę wytrzymać, ale dla aktora niepróbowanie, nieprzygotowywanie nowych premier, to jest uwstecznienie się. Premiera jest przeżyciem: jaka będzie reakcja ludzi? Aktor potrzebuje nieustannie paliwa w postaci akceptacji widowni. Kiedy jej nie ma, czuje się niedowartościowany, popada w depresję z założeniem, że jest niedobrym aktorem, źle gra.

Ma Pan plan awaryjny?
Jeśli nic się nie zmieni, to ja w tym nie będę trwał. Pójdę w świat.

Żeby przeczekać?
Może. Zobaczyć, co będzie. Pójdę tam, gdzie mnie chcą jako aktora i mają mi coś do zaproponowania w kwestii artystycznej. Życie na walizce i w pociągu…

Czyli Warszawa?
Być może...

Każda władza powinna sobie zdawać sprawę, że ograniczanie wolności artystycznej odbija się czkawką prędzej czy później, długo tak się nie da.
Poczekam na objawy czkawki we Wrocławiu tej władzy, która do tego dopuściła. To nie była obecna partia rządząca, zaczęło się wcześniej. Chodzi o wolność artystyczną.

Strach przed tym, co może się dziać na scenie.
Z moich doświadczeń wynika, że urzędnicy mają zawsze kłopot z teatrem, bo nie umieją go zaszufladkować. Najlepiej, kiedy nic się nie dzieje. Ale jaki jest sens robienia teatru bezpiecznego, przewidywalnego, który nie ryzykuje, nie szuka, nie eksperymentuje, nie nakłuwa, nie prowokuje? To zaprzeczenie idei teatru.

Sztuka pod linijkę.
No właśnie.

Jest coś jeszcze w aktorstwie teatralnym po Starym?
Pewnie, że jest. Tyle jest teatrów w Polsce. Nie czas na pisanie pamiętników, ale wydaje mi się że to, co osiągnąłem w tym zawodzie, możliwe było tylko w tym teatrze i tylko z tym zespołem, który dał mi siłę, szansę na zrozumienie artystyczne i taki wymiar ról. I ciągle nie muszę grać farsy. Dla mnie jeżdżenie z teatrzykiem objazdowym z kurtynką po salach gimnastycznych…

Mówi Pan o tym z zażenowaniem...
Bo ja to przeżyłem. Po szkole teatralnej trafiłem do teatru w Łodzi, który nagle miasto rozwiązało. Zostałem zupełnie na lodzie. Przez dwa lata jeździłem z teatrem objazdowym, żeby mieć na życie. Zjeździłem całą Polskę z bajką, ze spektaklem o alkoholizmie.

Ale poza Starym Teatrem ma Pan też sporo innych zajęć.
Od siedmiu lat prowadzimy z żoną studio teatralne „Drama” w Krakowie. W weekendy można uczestniczyć w zajęciach z piosenki, dykcji, ruchu scenicznego, tańca. Przychodzą ludzie, którzy chcą zdawać do szkół teatralnych, ale też ludzie z potrzebą własnego rozwoju, pokonania tremy, poprawy siły własnego głosu. Pracuję także jako lektor w radiu, czytam powieści, gram w etiudach studenckich reżyserów w szkole filmowej Łodzi czy w Gdyni, Katowicach. Jak dzwonią, jadę na plan serialu jednego czy drugiego. Traktuję to jako rzemiosło, a żywioł, który mnie zawsze pochłaniał, który jest sensem wykonywania tego zawodu to teatr.

Gra Pan też w filmach, ostatnio w „Twarzy”. Jak pracowało się na planie u Małgorzaty Szumowskiej?
Reżyserzy filmowi są skażeni przeświadczeniem, że aktor teatralny nie umie grać filmowo, że ujawni się maniera. Udało mi się złamać ten stereotyp. Cenne jest u Szumowskiej jest to, że była otwarta na to, co się wydarza na planie.

Co jeszcze przed Panem, czuje się Pan spełniony aktorsko? Jaką postać chciałby Pan zagrać albo u kogo?
Nigdy nie chciałem zagrać Hamleta. Zawsze intrygowały mnie role, których rdzeniem była dominacja zła nad człowiekiem, fascynowała mnie analiza, próba dojścia dlaczego jeden człowiek jest dobry, a drugi nie. Niewiele wystarczy, by przejść na ciemną stronę nocy. Kogo chciałbym zagrać? Zwierzę się pani… Grałem w spektaklu u Klaty na podstawie zapomnianej prozy Romana Jaworskiego z 1925 „Wesele hrabiego Orgaza”, trawestacji obrazu „Pogrzeb hrabiego Orgaza” El Greco. Grałem tam postać Igora Francewicza Podrygałowa, wzorowanej na Wacławie Niżyńskim, baletmistrzu wielkiej sławy, który wieku 30 lat zapadł na ciężką schizofrenię i zakończył karierę. Był gwiazdą, zmanierowanym facetem, miał harem kobiet, ale z drugiej strony zachwianie androgyniczne – zaburzenie tożsamości płciowej. Przy mojej posturze musiałem nauczyć się wszystkich pozycji baletowych, tańczyć „Święto wiosny”, którym Niżyński zasłynął. Fascynujące było połączenie tych dwóch sprzeczności - nadwrażliwości kobiecej z apodyktycznym facetem. Od tamtej pory noszę w sobie marzenie, by zagrać kobietę. Nie chodzi o jaja, żeby się tylko przegrać, ale autentycznie wejść w psychikę i zagrać kobietę. I uwieść widownię tak, żeby nikt się nie zorientował.

Ciężko zejść ze sceny wprost w rzeczywistość?
Mnie ratuje to, że szybko strzepuję sceniczny kurz i wracam do swojego domu na wsi. Przydomowy ogród jest moja pasją, pracujemy w nim z żoną. Piję kawę na tarasie, wieczorem coś mocniejszego. To nasze eldorado, pozwalające mi się wyłączyć od tego, co w teatrze. Musi być ten moment, kiedy trzeba zapomnieć o tym, co na scenie. Wyjątkowo dumny jestem ze swoich stu pięćdziesięciu tulipanów. Na lato wykopuję cebulki, jesienią sadzę, a wiosną siedzę i patrzę. Tu przytnę, tam zmartwię się, że uschło, tu trzeba przesadzić albo popryskać, bo mszyca, albo napar z pokrzyw zrobić. Dodaję też roślinom energii, wierzę w to. Ta nasza podkrakowska wieś jest prawdziwą wsią, sąsiedzi daleko, dookoła wzgórza i pola. Chodzę tam na spacery z psami i ćwiczę role, czasami krzyczę, żeby ćwiczyć głos, nikt mnie nie obserwuje.

W Krakowie na paparazzi też Pan raczej nie może narzekać.
Jeśli nie jest się „serialową gębą”, to ma się spokój. Chociaż przez ostatnie sezony bycie w Starym Teatrze stało się na swój sposób modne, w pewnych kręgach jesteśmy rozpoznawalni, wiele osób uśmiecha się, dostaję anonimowe prezenciki na ukłonach, a po przedstawieniu kwiaty. To gesty pokazujące „jesteśmy z wami, nie dajcie się”. Rodzaj poczucia wspólnoty, publiczność towarzyszy nam w tej drodze, dając znać, że spektakle są ważne. Z jednej strony mamy takie wsparcie publiczności, z drugiej - skrzeczącą rzeczywistość tzw. dobrej zmiany dyrekcji.

Majchrowski dzisiaj ogłosił, że będzie startował na kolejną kadencję.
To jest właśnie kropka nad „i”. Fakt, że prezydent Jacek Majchrowski wystartował na kolejną kadencję pokazuje całe kołtuństwo tego miasta - wszyscy z braku laku pójdą na niego zagłosować, bo „zawsze się na niego głosuje” jako mniejsze zło - kiedyś przeciwko Terleckiemu, teraz przeciwko Wasserman. I on tak trwa.

Aneta Pudło-Kuriata

Dodaj komentarz

Komentarze (0)